Wschód słońca nad wulkanem Bromo (2329 m n.p.m.), w tle Semeru (3676 m n.p.)

Indonezja to kraj mający turystycznie sporo do zaoferowania. Wielu kojarzy się pewnie z wyspą Bali, która jednak wcale nie jest jakimś szczególnym miejscem i trudno mi zrozumieć, czemu zawdzięcza swą popularność. Odwiedzić tylko Bali, to prawie jak nie być w Indonezji. Państwo jest olbrzymie - tysiące wysp, wiele bezludnych. A na tych zamieszkałych około 250 mln ludzi. Indonezja posiada pewne zasoby surowców, jest nawet członkiem OPEC, choć paradoksalnie obecnie jest importerem netto ropy naftowej. Dochody netto przynosi z kolei gaz ziemny. Kraj należy raczej do tych biedniejszych, taki trochę przedsionek do Trzeciego Świata (coś jak europejska Albania, choć tu opieram się tylko na zasłyszanych opiniach). Sprawia to, że pobyt tutaj ma też swoje ciemne strony, o czym i ja się przekonałem na własnej skórze. Ze stolicy Malezji - Kuala Lumpur, leciałem liniami Air Asia do miasta Surabaya na wyspie Jawa. W samolocie było nieco śmiesznie, ponieważ na pokładzie było tak na oko 150-200 pasażerów, ale oprócz mnie tylko jeden biały człowiek :D To był pierwszy znak, że kieruje się w miejsce nieodwiedzane tłumnie przez turystów. Mniej zabawnie zrobiło się po przylocie i wyjściu z lotniska. Nie mogłem wypłacić pieniędzy w żadnym z czterech bankomatów, bank zablokował też moja kartę. Sama blokada nie była problemem, zdjąłem ją po chwili SMS-em. Wciąż jednak nie mogłem dokonać wypłaty. Mój bank blokował wszelkie transakcje ze względów bezpieczeństwa. Indonezja jest oceniana jako kraj, gdzie ryzyko kradzieży, nieuprawnionych transakcji itd. jest wysokie. Właściwie to trochę mogłem się takiej sytuacji spodziewać, ponieważ ok. 2-3 miesiące przed wylotem z Polski próbowałem kupić bilety na loty wewnętrzne w Indonezji jednymi z tamtejszych linii (a nie malezyjskimi Air Asia - tu żadnych problemów z płatnościami nie ma). Wszystkie próby dokonania transakcji (czy to bezpośrednio na stronie danych linii, czy na stronie indonezyjskiej porównywarki Tiket.com) były blokowane przez mój bank. Wracając do wypłaty w bankomacie - koniec końców na szczęście udało się to kolejnego dnia, po kontakcie z bankiem (choć aby uniknąć takich sytuacji, informowałem mój bank przed wyjazdem, jakie kraje zamierzam odwiedzić). Warto było mieć ze sobą na wszelki wypadek nieco dolarów na wymianę. Z ciekawości (sytuacja nie była jeszcze krytyczna) napisałem również maila do polskiej ambasady w Dżakarcie. I wniosek jest taki, że generalnie należy liczyć na siebie, spotykanych na swojej drodze ludzi i dobre ubezpieczenie. Odpowiedź z ambasady była mniej więcej taka: poza oczywistymi radami (kontakt z bankiem, skorzystanie z przekazów pieniężnych np. Western Union), informacja mówiąca że ambasada w takiej sytuacji to właściwie nie może nic pomóc. Jedyne co mogą zrobić, to zorganizować natychmiastowy powrót do kraju, ale jest to skomplikowana procedura, wymaga osobistego stawienia się w ambasadzie w Dżakarcie i wypełnienia jakiegoś formularza. Zabawne :) Gorzej, jak ktoś rzeczywiście będzie potrzebował pomocy.

Wschód słońca nad wulkanem Bromo (2329 m n.p.m.) - kolejne ujęcie z punktu widokowego Penanjakan (2770 m n.p.m.)

I po wschodzie słońca :)

Spojrzenie w głąb krateru wulkanu Bromo (2329 m n.p.m.)

Tak więc Indonezja przywitała mnie niezbyt miło. A wybierając się tu trzeba być świadomym także innych zagrożeń. Pierwsze z nich wiąże się z faktem, że są tu aktywne wulkany oraz występują trzęsienia ziemi. W trakcie mojego pobytu trzęsienie ziemi nawiedziło Sumatrę. Na szczęście nie było tak silne jak kilkanaście lat temu, gdy wywołało falę tsunami, która zabiła setki tysięcy ludzi (m.in. w znanych kurortach w Tajlandii). W takich chwilach zawsze trzeba mieć nieco szczęścia, przykładowo w hostelu w Surabayi spotkałem dziewczynę z Belgii, która przed przylotem do Indonezji była w Australii i Nowej Zelandii. 2 godziny po jej wylocie z miasta Christchurch w Nowej Zelandii miało tam miejsce kolejne w ciągu ostatnich kilku lat silne trzęsienie ziemi. Kolejne zagrożenie wiąże się z terroryzmem i raczej jest to większe ryzyko niż w Europie. W Surabayi policja lub wojsko jest przed każdym lepszym hotelem czy centrum handlowym. Na Bali również są wzmożone środki ostrożności - np. policja wyrywkowo kontroluje autobusy i sprawdza bagaże, a przed wejściem do największego centrum handlowego w Kuta każda osoba mająca plecak czy torebkę musi pokazać jej zawartość. Zresztą również w Tajlandii zagrożenie terroryzmem jest na podobnym poziomie i zdarzają się zamachy, jednak na co dzień nie dostrzega się takiego stanu napięcia. Po takim wstępie czas jednak na parę miłych słów o Indonezji :) Choć to nie koniec jej ciemnych stron :P Surabaya była dla mnie wyłącznie dobrym punktem wypadowym w okolice dwóch czynnych wulkanów - Bromo (2329 m n.p.m.) oraz Ijen (2799 m n.p.m.). Jawa jest jednak wyspą, która ma więcej do zaoferowania. Mnie niestety nie starczyło czasu, aby wybrać się do Yogyakarty, która słynie m.in. ze znajdujących się w jej okolicy dwóch zabytkowych kompleksów świątynnych - buddyjskiego Borobudur i hinduistycznego Prambanan. Indonezja jest krajem muzułmańskim, ale spory odsetek stanowią też wyznawcy innych religii. Przykładowo z wysp, które odwiedziłem, Bali jest hinduistyczne, Flores - katolicki, a pozostałe wyspy (Jawa, Gili, Lombok) - muzułmańskie.

Na szczycie wulkanu Ijen (2799 m n.p.m.) - niestety niewiele było widać

Polski akcent na Kuta Beach na Bali

Zachód słońca na Bali

Wulkany to zdecydowanie "must see" w Indonezji. W 99% przypadków turyści odwiedzają te miejsca w ramach zorganizowanych wycieczek. Ostatecznie tak było też i w moim przypadku, choć za każdym razem (ze względu na ceny i fakt, że w górach raczej nie zwykłem brać przewodnika) mocno się zastanawiałem, czy warto. Jeśli chodzi o Bromo i Ijen, trekkingu jest tam niewiele. Główną atrakcją jest podziwianie wschodu słońca w wulkanicznej scenerii. Być może w porze suchej warto zostać w okolicach Bromo nieco dłużej, ale w porze deszczowej w ciągu dnia jest pochmurno, a popołudniami pada. Nie należy jednak absolutnie obawiać się pory deszczowej niżej, na poziomie morza. Przez 3 tygodnie pobytu w różnych zakątkach tego kraju miałem zwykle świetna pogodę, deszcz występował sporadycznie. Pozytywny skutek globalnego ocieplenia i zmian klimatycznych ;) Paręnaście lat temu podobno wyglądało to zupełnie inaczej, deszcz padał non stop. Wracając do wulkanów - za 3-dniową wycieczkę zapłaciłem 1.200.000 IDR (tak, tak - to Trzeci Świat, tu każdy jest milionerem :D). Przelicznik jest następujący: 10.000 rupii indonezyjskich (IDR) to około 3 złote. Najwyższy nominał banknotów to 100.000 IDR, co jest niewygodne, bo wypłacając nawet niezbyt duże sumy ma się zawsze gruby zwitek pieniędzy. Cena wycieczki byłaby o 300.000 IDR niższa, gdybym był z drugą osobą (zakwaterowanie było w pokojach 2-osobowych). Dodatkowo trzeba jeszcze zapłacić niemałe opłaty za wstęp do parków narodowych - w całej Indonezji z tym przesadzają. W przypadku Bromo było to 220.000 IDR, Ijen natomiast kosztował dodatkowe 150.000 IDR (normalnie jest to 100.000 IDR, ale w niedziele i święta opłaty za wstęp we wszystkich parkach narodowych są ok. 50% wyższe). 

Widok na wyspę Flores z drogi do Cunca Wulang

Cunca Wulang

Labuan Bajo i niezliczone wyspy rozsiane w sąsiedztwie wyspy Flores

W cenie wycieczki miałem zapewnione prawie wszystko. "Prawie" robi jednak różnicę i pozwoliło mi poznać kolejną, mało chlubną stronę Indonezji. Jako, że transport miałem zapewniony z Probolinggo, musiałem dostać się tam z Surabayi na własną rękę. O tyle dobrze, że tak jak na wielu wyspach jakiekolwiek formy transportu zbiorowego nie istnieją (większość porusza się na skuterach), tak na Jawie istnieje na ważniejszych trasach komunikacja kolejowa i autobusowa. Podróż do Probolinggo była bardzo tania - dojazd Uberem na dworzec autobusowy, plus 30.000 IDR za bilet autobusowy (zdaje się, że jeżdżą na tej trasie również tańsze autobusy bez klimatyzacji, ale podróż to ok. 3 godziny). To co jednak dzieje się na dworcach i w autobusach, to można chyba określić mianem transportowej mafii. Na dworcach mnóstwo głośnych, natrętnych naganiaczy, którzy próbują sprzedać Ci bilet kilka razy drożej. Najlepiej w ogóle nie zaczynać rozmowy, tylko iść prosto do autobusu i dopiero jak ruszy zapłacić za bilet. Kierowcy i bileterzy jednak też są wciągnięci w proceder wyciskania kasy z turystów. Kilka kilometrów przed dworcem w Probolinggo autobus zatrzymał się, zaczęli krzyczeć "Bromo, Bromo", sugerując że turyści powinni tu wysiąść, bo to punkt przesiadkowy do Cemoro Lawang (miejscowość pod wulkanem Bromo). Oczywiście była tam co najwyżej agencja turystyczna, z której usług trzeba by było skorzystać nie mając innego wyjścia. Podobną sytuację miałem na Bali podczas przejazdu spod wulkanu Ijen. W cenie wycieczki miałem transport do przystani promowej Ketapang na wschodzie Jawy, koło Banyuwangi. Musiałem się przedostać stamtąd najpierw promem do Gilimanuk na zachodzie Bali, a następnie wzdłuż południowego wybrzeża do Seminyak (sąsiaduje z bardziej znanymi miejscami jak Kuta czy Denpasar). Trochę z lenistwa, trochę widząc że trudno będzie w ogóle zlokalizować publiczny autobus, kupiłem w jakiejś agencji w Ketapang bilet łączony do Denpasar za 100.000 IDR - i tak cena była lepsza, niż oferowano mi wcześniej. Bez pośrednictwa agencji pewnie byłoby dwa razy taniej. Podróż upływała spokojnie do momentu, jak znaleźliśmy się kilkanaście kilometrów od Denpasar. Kierowca nagle zjechał na dworzec autobusowy w Mengwi. On i taksówkarze, którzy zjawili się od razu w autobusie, zaczęli wykrzykiwać, że to już Denpasar, koniec trasy, autobus zawraca i mamy wysiadać. Trwało to dobrych parę minut i było momentami naprawdę agresywnie. Indonezyjczycy jadący autobusem nie chcieli nic mówić, spuścili głowy, ale i tak większość turystów wiedziała, że to próba oszustwa. Niektórzy wysiedli, ja ostatecznie też, ponieważ wiedziałem gdzie jestem (do Seminyak nie było tak daleko) i liczyłem, że zamówię Ubera. Niestety w niektórych miejscach w Indonezji (chodzi o konkretne punkty, a nie całe wyspy) jest zakazany i nie działa. Z Uberem się nie udało, taxi nie zamierzałem brać, na szczęście stał na uboczu jakiś minivan i wraz z poznanym w hotelu w Cemoro Lawang Holendrem wynegocjowaliśmy dobrą cenę.

Na wyspie Rinca w Parku Narodowym Komodo (1)

Na wyspie Rinca w Parku Narodowym Komodo (2)

Na wyspie Rinca w Parku Narodowym Komodo (3)

Program wycieczki na Bromo i Ijen był dość męczący ze względu na mało snu. Po przybyciu z Probolinggo do Cemoro Lawang, o 3.30 w nocy była zbiórka i transport jeepem na punkt widokowy Penanjakan (2770 m n.p.m.). Widok o wschodzie słońca niesamowity, nie tylko na Bromo, ale i Semeru (3676 m n.p.m.) - również czynny wulkan i najwyższy szczyt Jawy. Następnie zjeżdża się do kaldery wulkanu Bromo, a tam po krótkim podejściu staje się na krawędzi wulkanu, gdzie miejscowe ludy składają ofiary bogom. Bromo wyrzuca z siebie sporo szarego, czy wręcz czarnego pyłu wulkanicznego, więc nie warto zakładać białej koszulki ;) Środek dnia upłynął na transferze do Sempol, wioski położonej najbliżej wulkanu Ijen. Tutaj pobudka już o 1.30 w nocy, aby rozpocząć około 1-2 godzinny (w zależności od tempa grupy) trekking na szczyt. Następnie zejście jeszcze w nocy do krateru wulkanu, gdzie wydobywana jest siarka - pracujący tam ludzie wynoszą stąd do punktu skupu, na własnych barkach (dwa kosze przyczepione do drewnianej belki), ładunki ważące nawet ok. 100 kg. Miejsce to jest znane z powodu unikalnego na skalę świata zjawiska zwanego "blue fire". Niebieskie płomyki palącego się gazu siarkowego wyglądają w nocy jak kuchenka gazowa :) W kraterze znajduje się też bardzo ładne, turkusowe jezioro. Co do widoków ze szczytu trudno coś więcej powiedzieć, ponieważ podczas wschodu słońca niewiele było widać. Było nieco pochmurno czy też mgliście, ale wyglądało to tak, jakby przyczyną nie była pogoda, a dym wydobywający się z krateru wulkanu. Wycieczka na Bromo i Ijen to również kilka śmiesznych historii. Pierwsza wiąże się z lenistwem (?) czy też po prostu brakiem aktywności fizycznej Azjatów w życiu codziennym. Dla najbardziej leniwych w kalderze Bromo oferowany był transport na osiołku na krawędź wulkanu, a na Ijen widziałem paru kitajców wwożonych na 2-kołowych wózkach. Szczytem była jednak sytuacja na Langkawi w Malezji, gdy poprosiłem o pomoc z samochodem jakiegoś miejscowego. Miał do przejścia może 50 metrów, powiedział że podejdzie skuterem :D Druga śmieszna przygoda dotyczy całej Indonezji. Tutejsi ludzie bardzo chętnie robią sobie zdjęcia z białymi. Na Bromo było sporo turystów, ale głównie Indonezyjczyków. Nie mogłem się więc opędzić od chętnych do zdjęcia. Zwłaszcza byłem zdziwiony otwartością młodych Indonezyjek w chustach, niby muzułmanki, ale to nie Półwysep Arabski. Jedna wręcz już nie wytrzymała i usłyszałem: "you are so handsome" :D Generalnie młodzi ludzie w tym kraju są bardzo spoko. Po transferze spod wulkanu Ijen do Ketapang, podczas oczekiwania na prom na Bali, podeszła do naszej małej grupki zagranicznych turystów grupa indonezyjskich 19-latek, prosząc o konwersacje z angielskiego. Nagrywały to wszystko na telefonach, jak się okazało był to ich egzamin końcowy z angielskiego :) Podobna sytuację miałem później jeszcze raz na terenie kompleksu świątynnego Tanah Lot na Bali.

Widok ze wzgórza na wyspie Kelor

Zachód słońca nad Labuan Bajo - widok z Puncak Sylvia

Na wyspie Padar

Podczas pierwszego krótkiego pobytu na Bali potraktowałem tą wyspę wyłącznie jako miejsce krótkiego odpoczynku, wykorzystując w końcu możliwość bezproblemowego napicia się lokalnego piwa (Bintang - całkiem dobry pilsner) :) Na muzułmańskiej Jawie było to mocno utrudnione. Bali podobno jest tłumnie odwiedzane przez Australijczyków, dla których jest tu tanio, ale ceny miejscami są mocno europejskie (czy to jedzenia, czy piwa - np. w jednym z fajniejszych barów w Seminyak 80.000 IDR za duże lokalne piwo). Generalnie Indonezja jest chyba nieco droższa niż np. Tajlandia (już nie mówiąc o kosztach zwiedzania kraju). Choć oczywiście w Surabayi zdarzyło mi się jeść obiad w jakiejś lokalnej budzie za równowartość 3 zł. - inna sprawa, że w nodze kurczaka było więcej kości niż mięsa. Z Bali szybko ewakuowałem się na wyspę Flores, kupując lot do Labuan Bajo. Najtańsze bilety oferowała linia Nam Air, jednak według mnie warto dopłacić równowartość 100-200 zł. za lot w dwie strony i wybrać narodowego przewoźnika Garuda Indonesia. To jedna z nielicznych bezpiecznych linii lotniczych w Indonezji. Reszta znajduje się na czarnej liście UE. Co prawda w ostatnich latach żaden samolot pasażerski chyba się nie rozbił, ale przestrogą niech będzie np. ostatnia katastrofa samolotu wojskowego we wschodniej Indonezji, w Papui. Jeśli chodzi o wyspę Flores - atrakcją numer jeden jest oczywiście Park Narodowy Komodo, gdzie żyją największe warany na świecie (słynne smoki z Komodo). Warany żyją obecnie już tylko na dwóch wyspach - Rinca i Komodo. Piękny jest jednak cały archipelag, najlepiej wygląda z góry - z pokładu samolotu (również pagórkowate okolice Labuan Bajo wyglądają mega tuż przed lądowaniem), czy też po wdrapaniu się na jakieś wzgórze na jednej z wysp. Z tego powodu zdecydowałem się na dwie jednodniowe wycieczki łodzią do Parku Komodo. Pierwsza z nich, na położoną bliżej wyspę Rinca, kosztowała mnie 250.000 IDR (oczywiście trzeba negocjować :D) plus cały zestaw opłat za wstęp do parku narodowego 235.000 IDR. Warany oczywiście widziałem, choć ze względu na najcieplejszą porę dnia spotyka się je głównie w okolicy chat strażników parkowych, odpoczywające w cieniu. Wyspa oferuje również piękne widoki ze szlaku trekkingowego o średniej długości (jest kilka szlaków do wyboru). W drodze powrotnej zaliczyliśmy jeszcze małą wyspę Kelor z ładną plaża i widokiem ze wzgórza na wyspie. Wycieczka na Komodo jest nieco dłuższa, start już o 6 rano. Sama wyspa nie oferuje takich widoków jak Rinca, ale po drodze zahaczyliśmy też o wyspę Padar, która z kolei jest mocno górzysta i jest tam po prostu pięknie. Ten wypad kosztował mnie 500.000 IDR plus 329.000 IDR opłat parkowych (niestety trafiłem akurat na dzień świąteczny). W drodze powrotnej zaliczyliśmy jeszcze małą, urokliwą plażę (Pink Beach) oraz można było obserwować rybę nosząca nazwę manta. Nawet z pokładu łodzi, chętni podczas snorkellingu. To akurat nie dla mnie, bo nie jestem miłośnikiem pływania. Może kiedyś, snorkelling to nic szczególnego, ale już nurkowanie jest podobno fajnym doświadczeniem. Najlepsze miejsca są podobno na wschodzie, w okolicach Papui, gdzie turystów praktycznie nie ma. Sama wyspa Flores również ma niejedno piękne miejsce. Najbardziej znany jest chyba wulkan Kelimutu. Nie zdecydowałem się na tani lot z Labuan Bajo do Ende tylko po to, aby zobaczyć to miejsce, ale spotkałem w hostelu dwóch Czechów, którzy tak właśnie zrobili i wrócili zadowoleni. W okolicach Labuan Bajo (w promieniu powiedzmy około 50 km) mogę polecić piękny wodospad (Cunca Wulang - wstęp 70.000 IDR), a przy okazji jaskinię Batu Cermin (wstęp 20.000 IDR bez przewodnika) i zachód słońca nad Labuan Bajo z drogi nad miastem, ze wzgórza zwanego Puncak Sylvia. Transport zbiorowy czy tutaj, czy np. na Lomboku praktycznie nie istnieje. Jedyna sensowna opcja to skuter. Turyści mają jednak na nich mnóstwo wypadków, miejscowi - jeszcze nie widziałem :) Wybrałem więc opcję pośrednią i dogadałem się z jakimś miejscowym, aby obwiózł mnie za rozsądną cenę po miejscach, które chciałem zobaczyć.

Wyspa Padar widziana z innej strony

Słynny waran z Komodo

Widok na archipelag Komodo z okna samolotu

Z wyspy Flores wróciłem znowu na Bali, ale tylko na chwilę. Po nocy w całkiem przyjemnym miasteczku Padang Bai (znajduje się tam przystań promowa - kierunek Lombok i wyspy Gili) i spróbowaniu na kolację miejscowej ryby (barakuda :)), popłynąłem na Lombok. Cel był jeden - trekking w Parku Narodowym Rinjani. I to taki prawdziwy, a nie spacer jak na Bromo czy Ijen. I znowu pytanie, jak to zorganizować. Podczas wycieczki na Komodo spotkałem Szweda, który przyjechał do Indonezji 25 lat temu na studia, ożenił się i został. Przy okazji wspomniał m.in., jak bardzo skorumpowany jest to kraj. Podobno od lat stolica - Dżakarta, nie jest w stanie ruszyć z budową kolei naziemnej podobnej do tej w Bangkoku, mimo że pilnie tego potrzebuje (miasto jest olbrzymie - ok. 10 mln mieszkańców). Wszystkie środki na planowanie i budowę wędrują do prywatnych kieszeni. Wracając do trekkingu na Rinjani (3726 m n.p.m.) - wspomniany Szwed polecał mi wyjście bez przewodnika i wynajęcie wyłącznie tragarza (jemu udało się za 150.000 IDR). Póki wszystko jest OK, pomysł jest dobry. Gorzej jednak w sytuacji, gdy potrzebna jest pomoc. Czy ubezpieczenie wtedy zadziała, czy pokrywam koszt akcji ratunkowej z własnej kieszeni? Zwłaszcza w przypadku wyjścia na szczyt - podobno z powodu pory deszczowej Park Narodowy "zamknął" drogę na szczyt. Oznacza to mniej więcej tyle, że nie udzieli pomocy. Przewodnicy oczywiście prowadzą klientów na szczyt, czy jednak ubezpieczenie w takiej sytuacji zadziała - nie będę zgadywał. Koniec końców zdecydowałem się na 2-dniowy trekking na krawędź wulkanu. Znajduje się ona na wysokości ok. 2600-2700 metrów. Nocleg jest w namiocie tamże, tak aby rano móc oglądać w tym miejscu wschód słońca. Mój wybór był bardzo dobry, ponieważ i się można było zmęczyć (ponad 2000 metrów podejścia w pionie w jeden dzień), i widoki były dużo lepsze niż z drogi na szczyt - prowadzi ona z Sembalun, ja szedłem z Senaru. Miałem więc na krawędzi wulkanu piękny widok na szczyt i jezioro w dole. Na drodze z Sembalun fajne widoki są dopiero wyżej, ale teraz warunki do zdobycia szczytu nie są dobre. Zachód słońca był piękny, wschód beznadziejny (mgła, zachmurzenie), a na szczyt wychodzi się w nocy właśnie na wschód słońca. Ludzie jednak zdobywają szczyt również i o tej porze, i to różni ludzie. W moim lokum w Senaru (nocleg przed trekkingiem) spotkałem Singapurczyka, który był pierwszy raz w górach i wszedł na szczyt w japonkach. Idiota to chyba jedyne właściwe słowo. Na drodze nie ma żadnych większych trudności, ale to jednak góry, o tej porze jest tam bardzo ślisko, w niższych partiach błotniście. Byłem pełen podziwu dla tragarza naszej grupy, który szedł w japonkach, dźwigając na barkach bardzo ciężki ładunek (sposób transportu jak górnicy wynoszący siarkę z krateru wulkanu Ijen). I szedł tempem ok. 500 metrów w pionie na godzinę, dopiero pod koniec mocno zwolnił. Dwójka Chińczyków w mojej grupie szybko została z tyłu i dotarła dopiero po zachodzie słońca. Co do cen trekkingu - nie jest prawdą, że najlepszą cenę można dostać na miejscu, w Senaru. Ja minimalnie lepszą cenę, biorąc pod uwagę koszty transportu do Senaru (200.000 IDR za łódź plus tyle samo wytargowane w Teluk Nara za transport skuterem), wytargowałem w agencjach w Padang Bai (przystań na Bali) i Teluk Nara (przystań na Lomboku). Ostatecznie w Senaru zapłaciłem 1.300.000 IDR za trekking (przewodnik, tragarz, sprzęt, jedzenie itd.), nocleg w Senaru i wyżywienie oraz transfer na przystań w Bangsal (blisko wysp Gili). Plus 50.000 IDR za krótki trekking z "przewodnikiem" (nastoletni syn właściciela agencji) do dwóch pięknych wodospadów. Także podsumowując - szkoda zachodu na kombinowanie na własną rękę, gdy ktoś Ci proponuje dobra cenę (gość przyszedł rano przed moim wyjazdem z Padang Bai z dużo lepszą ofertą niż poprzedniego wieczoru). Dodatkowo miałem w głowie cenę 1.100.000 IDR za 2-dniowy trekking na szczyt (wszystko w cenie wraz z transferem z wysp Gili) - o takiej kwocie wspomniała mi Belgijka poznana w Surabayi.

Moi "przewodnicy" do pięknych wodospadów koło Senaru

Widok na Rinjani (3726 m n.p.m.), w dole m.in. jezioro i gorące źródła

Zachód słońca na Senaru Rim - w dali widać m.in. trzy wysepki Gili oraz jeden z wulkanów na Bali

Po trekkingu udałem się na wyspy Gili. Jak już wspomniałem, miałem zapewniony transfer do Bangsal. To kolejne miejsce z gatunku dworzec autobusowy w Surabayi lub Probolinggo. Trochę już tym wszystkim byłem zmęczony, więc w agencji, która organizowała mój trekking, kupiłem bilet na łódź na Gili Trawangan za 30.000 IDR. Pieniądze żadne, więc nie o to chodzi. Jeszcze zostałem zachęcony tekstem, że będzie to fastboat. Nie do końca wierzyłem, mówiąc właścicielowi agencji na pożegnanie, że nie jest uczciwy (jak to z takimi mendami bywa, pewnie bardzo się przejął). Odnosiło się to bardziej do trekkingu. Chciałem, aby zwrócił mi część pieniędzy, ponieważ zapłaciłem za usługę, a na górze okazało się, że Chińczycy mają wykupiony 3-dniowy trekking, więc schodziłem sam do Senaru. Było mi to na rękę, ale chodzi o fakt, że zapłaciłem za coś i tego nie otrzymałem. Z kolei z łódką na wyspy Gili było tak, jak można było przewidzieć. Po dojechaniu do Bangsal kierowca już nie mówił, że to będzie fastboat, a shuttle boat. Po odebraniu biletu w porcie okazało się, że jest to najtańszy public boat za 15.000 IDR. Jeśli chodzi o Gili Trawangan, poza sezonem nie ma tam dużo ludzi i jest bardzo fajnym miejscem, z turkusowym morzem i białym piaskiem na plaży. Idealne miejsce, aby chwilę odpocząć po trekkingu, dużo lepsze niż Bali. Każda z trzech wysp Gili jest niewielka, można je stosunkowo szybko obejść pieszo. Nie ma tam samochodów, skuterów itd. Wyłącznie rowery i bryczki. Po relaksie na Gili Trawangan nadszedł czas na ponowny powrót na Bali. Bilet łączony (łódź do Padang Bai plus transfer do hotelu w Kuta) kupiłem już w Teluk Nara za niezła cenę 300.000 IDR, ale widziałem na wyspach Gili, że można znaleźć nawet i za 250.000 IDR. Wybrałem miejscowość Kuta głównie dlatego, że jest blisko lotniska, i podobnie jak Seminyak leży przy jedynej długiej plaży na wyspie - Kuta Beach. Nie należy ona do najpiękniejszych - brązowy piasek, dużo śmieci przypływających z Jawy w okresie od listopada do stycznia. Jej jedyny plus to oprócz długości świetne warunki do nauki surfingu. Chciałem spróbować, ale miejscowi szybko mi uświadomili, że nie ma to sensu, jeśli nie mieszkam dłużej w takim miejscu jak to. Potrzeba około 3 miesięcy codziennej nauki, aby osiągnąć poziom średniozaawansowany. Przynajmniej gdy nadeszła większa fala popatrzyłem na paru miejscowych wymiataczy (zwłaszcza jeden 10-latek mający już sponsora). Jeśli chodzi o moją ocenę Bali, to jak już wspomniałem na wstępie nie jest to zbyt atrakcyjne miejsce. Lepiej eksplorować inne wyspy, a na Bali polecam pięknie położoną świątynię Tanah Lot (na skale wystającej z morza, a obok wyrastają klify). Nie udało mi się dotrzeć do Ubud i zobaczyć tarasów ryżowych Jatiluwih lub Tegallalang, które to miejsca są na pewno małym plusikiem całego Bali. Tymczasem czas już pożegnać się z Indonezją i spędzić święta i Sylwestra w cywilizacji białego człowieka - w Australii :) Tam czeka na mnie kolejne wyzwanie (budżetowe - znalezienie kompanów do podróży wzdłuż wschodniego wybrzeża i podział kosztów), ponieważ Klaudia postanowiła mimo kupionych biletów do Indonezji i Australii zostać na malezyjskiej wyspie Langkawi, pewnie przez czas bliżej nieokreślony patrząc na to, jak to było dotychczas.  I tyle, blog nie jest miejscem na oceny towarzyszy podróży.

Gili Trawangan

Tanah Lot (1)

Tanah Lot (2)
Petronas Towers

Półwysep Malajski jest znany ze swego strategicznego położenia - nad Cieśniną Malakka. Stanowi ona połączenie Oceanu Indyjskiego i Spokojnego, będąc jednym z najważniejszych międzynarodowych szlaków handlowych. Jest on istotny również dla transportu ropy naftowej, która dla głównego kraju Półwyspu Malajskiego - Malezji, mimo spadku cen wciąż stanowi znaczące źródło przychodów. Tamtejszy państwowy koncern naftowy Petronas znany jest na całym świecie. Większą rozpoznawalność zapewniły mu niewątpliwie niesamowity wieżowiec (a właściwie dwa połączone ze sobą) Petronas Towers w Kuala Lumpur, czy też sponsorowanie zespołów Formuły 1. Kiedyś był to zespół Sauber, obecnie - Mercedes AMG. Malezja w swoim czasie mocno postawiła na motoryzację i rozwój sieci transportowej. Kraj, z pewnością również dzięki zasobom ropy naftowej, jest zamożniejszy niż sąsiednia Tajlandia. Ale na szczęście równie tani :) Ma bardzo dobrze rozwiniętą sieć dróg i niezłe autostrady. Sporo widać na drogach samochodów marki Proton - wcześniej była mi znana, ale nie wiedziałem, że wywodzi się z Malezji. I już niecałe 20 lat temu było stać to państwo na odrobinę ekstrawagancji w postaci budowy toru Formuły 1 :)

Tanjung Rhu Beach

Widok spod szczytu Gunung Raya (881 m n.p.m.)

Sky Bridge widziany z pośredniej stacji kolejki

Zwiedzanie Malezji rozpocząłem od wyspy Langkawi na Morzu Andamańskim, będącej częścią archipelagu ponad 100 wysp o tej samej nazwie, wysuniętego najmocniej na północ spośród malezyjskich wysp. Nie do końca prawdziwe są opinie mówiące o tym, że to wyspa "resortowa". Mimo, że listopad to już sezon na tej wyspie, poza piękną plażą Cenang i kolejką linową na jeden z wyższych szczytów na wyspie (Gunung Machinchang) praktycznie nie spotkałem tam turystów. A udało mi się zobaczyć wiele, ponieważ na przystani promowej w Kuah wypożyczyłem samochód. Cena była niska, choć oczywiście nie tak niska jak za skuter - jednak widząc liczbę wypadków w Tajlandii póki co unikałem podróżowania tym środkiem lokomocji. Depozyt wyniósł zaledwie 100 MYR (przelicznik jest łatwy - jeden malezyjski ringgit to niecały jeden złoty polski). Nie miałem problemu z przyzwyczajeniem się do ruchu lewostronnego, który pewnie jest tu pozostałością po okresie, gdy Malezja była brytyjską kolonią. Co warto zobaczyć na Langkawi? Poza plażą Cenang położoną w zachodniej części, na wyspie jest również druga niezła plaża - Tanjung Rhu, na północy. Jej największym plusem jest zupełny brak ludzi. Langkawi to jednak nie tylko piasek i morze. Archipelag jest górzysty, ale też i pogoda (mgła, zachmurzenie) kapryśna w wyższych partiach. Na szczyt Gunung Raya (881 m n.p m. - najwyższy na wyspie) wjechałem samochodem. Tuż przed szczytem udało mi się złapać dobre widoki (jadąc w dół już sobie odpuściłem podobne zdjęcia, jak tylko się zatrzymałem małpy obsiadły całe auto), na samym wierzchołku mgła ograniczała widoczność do kilku metrów. Po więcej pojechałem na zachód, po drodze zaliczając jeszcze piękny wodospad Temurun. Niesamowite widoki na cały archipelag Langkawi podziwiałem natomiast z jednego z wyższych szczytów na wyspie, dostępnego kolejką gondolową. Cena za wjazd wynosi 45 MYR, plus opcjonalnie 5 MYR za wstęp na podniebny most - Sky Bridge. Obie atrakcje warte są swojej ceny, wejście na Sky Bridge jest bardzo blisko szczytu. Można tam jednak nie iść piechotą po paru schodach, a podjechać wagonikiem krótkiej kolejki, co oczywiście jest droższe. Najbardziej rozbawiła mnie pani w kasie, która z pełną powagą tłumaczyła mi, że przejście tego odcinka pieszo to spory wysiłek. Zacząłem się zastanawiać, czy kiedykolwiek uprawiała jakiś sport :) Ostatnim miejscem, które moim zdaniem warto odwiedzić na Langkawi, jest Galeria Perdana. Wstęp kosztuje 10 MYR. W muzeum zostało zebranych bardzo dużo eksponatów będących prezentami, jakie otrzymał podczas oficjalnych wizyt jeden z malezyjskich premierów, który bardzo długo pełnił swoją funkcję. Chyba najbardziej zaskakującym eksponatem jest bolid Formuły 1 zespołu Sauber :D

Widok z górnej stacji kolejki na archipelag Langkawi

Cenang Beach

Bolid zespołu Sauber (kierowcy: Giancarlo Fisichella w 2004 r. i Felipe Massa w 2005 r.) w Galerii Perdana

Z Langkawi udałem się dalej na południe na wyspę Penang. Cena promu 70 MYR, dopiero w kasie się dowiedziałem, że gdybym kupił bilet przez internet byłoby 10 MYR taniej. Dobrze, że Penang był nam po drodze i spędziliśmy tam tylko jedną noc, ponieważ wpisane na listę UNESCO George Town - główne miasto i port na wyspie, jest mocno przereklamowane. Niewiele się tu dzieje, architektura kolonialna niespecjalnie robi wrażenie, a słynnych murali jest niewiele i są trochę zaniedbane. Z Penangu zapamiętam chyba tylko nasz hostel i spędzony tam wieczór. Na wstępie muszę napisać, że Malezja to kraj muzułmański. Dostęp do alkoholu jest tutaj powszechny, jednak jest on drogi (nawet w sklepie małe piwo to ok. 6-8 MYR, a duże ponad 10 MYR; w barach jeszcze drożej). Z kolei za posiadanie narkotyków grozi kara śmierci. I w takim oto kraju właściciel hostelu, siedząc z kolegami, zaprosił nas (jak i innych gości, którzy się pojawiali) na wódkę :D Nie lokalną, a japońską. Szok przeżyłem jednak dopiero, gdy jego kolega, który jest przewodnikiem po meczecie, zaczął palić zioło. Śmiał się, że jest "model muslim". A właściciel hostelu opowiadając swoje historie jak to policja go łapała pijanego za kierownicą i zawsze się wywinął, tłumaczył że w tym kraju władza ma jedno oko otwarte, a drugie przymknięte :D

Jeden z murali w George Town na wyspie Penang

Cameron Highlands w pełnej krasie

Na plantacji truskawek :)

Z Penangu udaliśmy się w herbaciane wzgórza - Cameron Highlands. Zdecydowaliśmy się na kupno biletów w agencji turystycznej, za 45 MYR od osoby, z odbiorem spod hostelu. To nieco drożej niż autobusy odjeżdżające z dworca. Generalnie Malezja ma dobrze rozwinięty transport autobusowy, działają tu liczni przewoźnicy i najwygodniej sprawdzać (można też kupić bilety online) ceny i godziny odjazdów na stronach busonlineticket.com lub easybook.com. Obejmują one również połączenia do Singapuru. Pomiędzy najważniejszymi miejscami w kraju można też dość tanio się przemieszczać wywodzącymi się właśnie z Malezji liniami Air Asia. Co do Cameron Highlands - zdecydowanie warto zobaczyć, a i w końcu było trochę aktywności fizycznej, o co w tej części świata niełatwo. Trzeba jedynie mieć na uwadze, że przynajmniej w listopadzie pogoda jest tu kapryśna. Rano niebo jest przejrzyste, koło południa już zachmurzone, a po 14 przychodzi ulewa. Z tego względu w pierwszy dzień zdecydowałem się na wycieczkę zorganizowaną (cena 53 MYR), tak aby rano przy dobrej pogodzie jak najwięcej zobaczyć. Program obejmował wjazd na szczyt Gunung Brinchang (2000 m n.p.m., gdzie najważniejsza miejscowość Cameron Highlands - Tanah Rata, jak i pozostałe leżą na wysokości ok. 1500 m n.p.m.) i krótki trekking w okolicach szczytu, po porośniętym mchem lesie deszczowym (podobno na tej wysokości tak to się nazywa, na nizinach to po prostu dżungla). Poza tym odwiedziliśmy plantację i fabrykę herbaty, z której produkcji słynie ten region. A także plantację truskawek oraz Butterfly&Insect Farm (wstęp dodatkowo płatny 7 MYR). W kolejny dzień wyruszyłem o 8 rano szlakiem nr 10 z Tanah Rata na szczyt Gunung Jasar (1670 m n.p.m.). Cel osiągnąłem w 45 minut i przy pięknej pogodzie przez godzinę byłem na szczycie zupełnie sam :)

Na szczycie Gunung Jasar (1670 m n.p.m.)

Była próbka tajskiego tuningu, jest i wersja malezyjska :)

Melaka - widok ze wzgórza św. Pawła

Po odwiedzeniu Cameron Highlands przyszedł czas na stolicę Malezji - Kuala Lumpur. Autobus kosztował 35 MYR, w cenie zapewnione nie tylko piękne widoki, ale i wrażenia z wyprzedzania przez długi autobus samochodów osobowych na krętej górskiej drodze :) Jeśli chodzi o Kuala Lumpur - jest to oczywiście duża metropolia ze wszystkimi jej wadami, jak korki czy tłumy ludzi w komunikacji miejskiej. Robi jednak już od samego początku dużo lepsze wrażenie niż Dubaj czy slumsowaty Bangkok. Dużo tutaj zieleni i nie jest to jedynie zasługa klimatu tropikalnego, ale przemyślanej polityki władz miasta. Mieszkałem w Chinatown, koło stacji kolejki LRT (rodzaj tutejszego metra) Pasar Seni, oddalona o jedną stację od dużego węzła przesiadkowego KL Sentral. Miałem dość blisko (dojście pieszo) do takich miejsc jak Muzeum Narodowe, ładnie prezentujące się z zewnątrz Meczet Narodowy (Masjid Negara) czy Muzeum Sztuk Islamskich. Wszystkie leżą na skraju bardzo dużego jak na centrum miasta parku. Skierowałem jednak swoje kroki dalej, do Parku Ornitologicznego. Miejsce zdecydowanie godne polecenia i warto zapłacić 50 MYR za wstęp. Wiele ptaków nie żyje tu w klatkach, ponieważ u góry, nad drzewami zamontowano siatkę. Można podziwiać tu liczne ptaki tropikalne tj. tukany, papugi, flamingi czy strusie. Popołudnie i wieczór z kolei trzeba spędzić w nowoczesnej części Kuala Lumpur, z najwyższymi budynkami miasta. Moim pierwszym celem była wieża telewizyjna Menara, na którą wjechałem przed zachodem słońca. Zapłaciłem 102 MYR, więcej niż najtańsza opcja, chcąc mieć widok nie przez szybę, a otwartą przestrzeń. Z wieży Menara widać m.in. pobliskie Petronas Towers, ale niestety nieco z boku. Co się jednak odwlecze, to nie uciecze. Krótki spacer i jest się pod niesamowitymi zwłaszcza po zachodzie słońca bliźniaczymi wieżami. Petronas Towers, choć ok. 2 razy niższe od Burj Khalifa, robią mega wrażenie. Leżą tuż przy stacji kolejki LRT o nazwie KLCC, więc byłem podziwiać je wieczorem więcej niż jeden raz :)

W Parku Ornitologicznym w Kuala Lumpur

Widok z wieży Menara na Kuala Lumpur podczas zachodu słońca

Tutaj też czekają na święta i prezenty :)

Z Kuala Lumpur Klaudia wróciła spędzić ostatnie dni w Malezji na Langkawi, ja natomiast pojechałem do Melaki. Za bilet zapłaciłem zaledwie 10 MYR. Główny dworzec autobusowy w Kuala Lumpur to TBS (Terminal Bersepadu Selatan). Dojechać do niego można albo drogą koleją lotniskową, albo tanią jak tutejsze metro koleją podmiejską KTM (kursuje co 45 minut). Trzeba wysiąść na stacji Bandar Tasik Selatan, jest to czwarta stacja jadąc od KL Sentral. Sama Melaka, jak już wcześniej pisałem, zrobiła na mnie dużo lepsze wrażenie niż George Town na wyspie Penang. Ładnie zachowane budynki kolonialne w mieście, gdzie spotykają się ze sobą wpływy holenderskie, portugalskie, brytyjskie i chińskie, oraz żyjący po zachodzie słońca deptak Jonker, na którym ilość streetfoodu można porównać z Tajlandią. Generalnie w Malezji wiele potraw opiera się o ryż i jakieś mięso (zwykle kurczak), np. nasi goreng czy nasi lemak (nasi oznacza ryż). Jest tu jednak też wiele miejsc z kuchnią tajską, chińską, hinduską czy arabską. Wracając do Melaki - bardzo fajne miasteczko, nie widziałem jedynie (nie były zapalone w większości) słynnych chińskich, czerwonych lampionów ozdabiających ulice nocą. Z Melaki miałem zamiar udać się na parę godzin do Singapuru (nawet juz kupiłem bilet na autobus za 27 MYR). Trochę jednak czułem się nie za bardzo po podróży do Melaki, ponieważ jak to w Azji kierowca autobusu mocno nadużywał klimatyzacji (na maxa, temperatura 16 stopni). Wróciłem więc do stolicy już koło południa, a nie późnym wieczorem. Może to i lepiej, w Singapurze pewnie lepiej byłoby spędzić też jedną noc. A i nie wiadomo, ile czasu straciłbym na granicy - to chyba jedno z, o ile nie najbardziej restrykcyjne państwo na świecie. Jeśli chodzi o Malezję - 10 dni to zdecydowanie za mało na ten kraj. Może niekoniecznie jest czego żałować jeśli chodzi o samo Kuala Lumpur (np. nie byłem w jaskiniach Batu), ale wypadu do dżungli do jednego z parków narodowych (np. Taman Negara Kuala Tahan - w końcu to nie to samo co las deszczowy :D) czy takich wysp jak Perhentiany lub Borneo - w Cameron Highlands spotkałem Czechów (ojca z synem), którzy wspinali się zarówno tam, jak i na Railay w Tajlandii. Dla trekkerów też są na Borneo ciekawe miejsca - zostanie na inny raz :)
Railay Beach

Z Omanu do Tajlandii dotarłem bezkonkurencyjnymi w regionie Azji Południowo-Wschodniej niskokosztowymi liniami Air Asia. Później korzystaliśmy z nich jeszcze przemieszczając się ze stolicy Tajlandii na południe, do Surat Thani. W Bangkoku zamieszkaliśmy w backpackerskiej okolicy, której głównymi ulicami są Khaosan Road i Rambuttri Street. Żyją one 24 godziny na dobę, podobno zwykle jest tam dużo głośniej niż miało to miejsce w pierwszej połowie listopada. Było to spowodowane faktem, że miesiąc wcześniej zmarł król Tajlandii, powszechnie tutaj szanowany (wręcz ubóstwiany). Panował aż 70 lat, co jest chyba światowym rekordem. O szacunku do niego niech świadczy fakt, że wprowadzony miesięczny okres żałoby był w Bangkoku przestrzegany nawet właśnie w Khaosan, przez kilka spędzonych tam dni właściwie nie słyszałem muzyki w barach i restauracjach, nie mówiąc już o braku imprez. Nie oznacza to na szczęście, że życie uliczne zamarło całkowicie. Uliczne garkuchnie działały w najlepsze. Jako główne danie dnia królował pad thai w różnych odmianach - z kurczakiem, krewetkami, owocami morza lub mix wszystkiego. Nie dość że zawsze świetny, to jeszcze w Tajlandii jest bardzo tanie jedzenie. Na ulicy można trafić pad thaia nawet za 50 BHT (jeden tajski baht to nieco ponad 10 groszy), w restauracji jest ok. 2 razy drożej. Na deser polecam lody podawane w kokosie :) Można również spróbować różnego robactwa (np. skorpiony). Ja akurat należę do osób, które nie mają potrzeby próbowania wszystkiego, więc również z tajskiej kuchni wielu pozycji nie testowałem. Jeśli chodzi o piwo, tutejsze marki (np. Chang czy Leo) są całkiem przyzwoite, ceny podobne do polskich. W sklepach natomiast piwo jest stosunkowo drogie, a kiedy raz próbowaliśmy kupić (na Koh Phangan) - i tak się nie udało, usłyszeliśmy że dopiero po godzinie 17. Co kraj, to obyczaj.

Lokalne robactwo do kupienia na ulicznych straganach w Bangkoku

Lumphini Park

Jeden z waranów żyjących w Lumphini Parku

Bangkok to jednak nie tylko świetne jedzenie. Jest tu kilka miejsc, które warto zobaczyć. Odpocząć od miejskiego zgiełku można w Lumphini Parku. Dojazd np. tutejszą kolejką naziemną - BTS Skytrain. Park słynie z tego, że można tam spotkać warany - ten jaszczur zawsze jakoś przyciągał moja uwagę. Odetchnąć od miasta tutaj można, ale już od mało przyjaznego klimatu niekoniecznie. To chyba jeden z większych minusów tego regionu świata. Temperatura (ok. 30 stopni w dzień w listopadzie) plus wilgotność sprawiają, że przynajmniej ja wychodząc tu na ulicę, bez żadnego wysiłku, nieraz byłem cały spocony. Z Lumphini Parku stosunkowo niedaleko do Baiyoke Sky Hotel. Budynek ma wysokość ponad 300 metrów i rozciąga się z niego ładna panorama miasta. Za cenę 400 THB (po godzinie 17, przed zachodem słońca) można wjechać na 83 piętro, z obrotową platformą. W cenie biletu dowolny drink z menu :) Warto odwiedzić to miejsce, choć oczywiście jak ma się na koncie wjazd na około dwa razy większą wysokość na Burj Khalifa w Dubaju, widoki nie robią takiego wrażenia. A propos Półwyspu Arabskiego - wypożyczalnia samochodów w Maskacie bardzo szybko zdjęła całą blokadę z mojej karty kredytowej, więc wszystko się ułożyło po mojej myśli :)

Widok na Bangkok z Baiyoke Sky Hotel

Ta pani z Khaosan Road była mistrzynią w przygotowywaniu pad thaia

Wat Benchamabophit w Bangkoku

Bangkok to oczywiście również tuk-tuki - motoriksze, bardzo charakterystyczny środek transportu. Żadne normy bezpieczeństwa w tym pojeździe nie obowiązują, a przejazd to ciekawa przygoda :) Jeśli chodzi o ceny, trzeba się targować. Kierowcy tuk-tuków często mają bonusy od różnych punktów, z którymi współpracują. I tak jak wieczorem naganiają na ping pong show (zainteresowanych zachęcam do samodzielnego sprawdzenia, co to jest; swoją drogą Tajowie to dość tradycyjny naród, więc ciekawe jest to, że równolegle Bangkok znany jest od lat z seksturystyki), tak w dzień na objazd po mieście - odwiedzenie kilku najpiękniejszych świątyń buddyjskich oraz Wielkiego Pałacu Królewskiego (wstęp 500 THB). Mnie się udało zrobić taką wycieczkę za śmieszna cenę - 40 THB. Oczywiście po drodze odwiedziliśmy agencję turystyczną i sklep z garniturami, a następnie usłyszałem, że w drugim punkcie byłem za krótko i kierowca nie dostał kuponu. Poprosił mnie zatem, abyśmy pojechali do kolejnego i abym nie wychodził wcześniej niż po 10 minutach. Było ciężko, ale się udało. Z Wielkiego Pałacu Królewskiego jest zaledwie parę kroków do przystani nad rzeką Menam. Za grosze (chyba 3,5 BHT) można przepłynąć na drugi brzeg do pięknej (choć ciągle w remoncie) świątyni Wat Arun. Warto również popłynąć popołudniu, przed zachodem słońca na południe (przystań Sathorn Pier), gdzie znajduje się największe skupisko nowoczesnych budynków i wieżowców. Ceny łodzi są niskie, różnią się od linii, najtańsza (pomarańczowa / czerwona) to było kilkanaście bahtów jak dobrze pamiętam. Bangkok i cała Tajlandia to jakby nie patrzeć kraj rozwijający się, patrząc całościowo można by chyba porównać poziom rozwoju do Bułgarii. Ale oczywiście każdy kraj ma swoją specyfikę. W Tajlandii ciekawe było to, że nawet w miejscach, które można by nazwać slumsem ludzie mieli niezłe samochody, a kraj ma rozbudowaną sieć dróg dobrej jakości. Z kolei znakiem rozpoznawczym, obecnym nawet w znanych kurortach, są dla mnie wielkie zwoje kabli ciągnące się wzdłuż ulic i budynków. Może zaintrygować.

Zachód słońca w okolicach Sathorn Pier

Wat Chai Watthamaram - jedna ze świątyń w Ayutthayi, dawnej stolicy Tajlandii

Na skraju pięknej i pustej Lamai Beach na Koh Samui

Jeden dzień pobytu w Bangkoku warto poświęcić na wyjazd do pobliskiej Ayutthayi. Znajdują się tam liczne kompleksy zabytkowych świątyń buddyjskich. W jedną stronę jechaliśmy minibusem (odjeżdżają w tamtym kierunku z dworca autobusowego niedaleko końcowej stacji metra Mo Chit), powrót natomiast odbył się pociągiem za kilka bahtów, w wagonie 3 klasy :D Było jednak spoko, jak u nas w pociągu osobowym i brak tłoku - większość miejscowych po południu przemieszczała się w przeciwnym kierunku. W samej Ayutthayi ciekawe było targowanie się o cenę tuk-tuka, który nas obwiezie po najważniejszych świątyniach. Rzucałem monetą - gdybym przegrał cena wyniosłaby 700 THB, wyrzuciłem jednak "Króla", więc cena zeszła do 600 THB :) Inna sprawa, że potem kierowcy głosowali jeszcze między sobą, kto jedzie, a skończyło się tak, że wiozła nas żona wybranego - nie tuk-tukiem, a samochodem (Toyota Vios - produkowane tylko pewnie na ten region świata). Po kilku dniach w Bangkoku ruszyliśmy na południe. Tu chciałbym jeszcze odnieść się do pokutującego wśród niektórych przekonania, żeby w krajach tropikalnych mieć w pamięci potencjalne problemy żołądkowe i np. myć zęby w wodzie butelkowanej. Według mnie to przesada, każdy powinien sam sprawdzić jak jego organizm reaguje na inną florę bakteryjną w wodzie. Nie miałem ani razu żadnych dolegliwości, a jadłem w przeróżnych miejscach i myłem zęby w wodzie z kranu. Co ciekawe, również Tajowie (pewnie dla dobra turystyki) trochę przesadzają i np. każda woda butelkowana jest dodatkowo zafoliowana, a przy kupnie puszki czy butelki jakiegoś napoju w sklepie sprzedawca nieraz Wam będzie chciał dać również słomkę do picia.

Próbka tajskiego tuningu

Zachód słońca na Koh Phangan na małej, urokliwej plaży, na której mieliśmy domek za śmieszne pieniądze

A tak wyglądała nasza plaża na Koh Phangan w dzień

Czy południe Tajlandii i liczne wyspy to rzeczywiście raj? Krajobrazowo można powiedzieć, że niejedno miejsce jest namiastką raju :) To, co w Tajlandii jest niefajne (poza zbyt ciepłym i parnym klimatem, choć nad morzem jest lepiej), to duża liczba turystów. Również język polski słyszy się bardzo często. O tyle szczęśliwie się złożyło, że teraz nie jest jeszcze high season. Najpierw odwiedziliśmy wyspy Koh Samui (bardziej hotelowa) oraz Koh Phangan (ta z kolei backpackerska, słynie z imprezy w dzień pełni księżyca - Full Moon Party - my akurat opuściliśmy wyspę dzień przed). Listopad to pora monsunu tamże i w teorii najgorszy miesiąc na odwiedziny. W praktyce przez kilka dni mieliśmy bardzo dobra pogodę, a ludzi było mało. Na Koh Samui dotarłem na piękną Lamai Beach i idąc plażą pół godziny nie spotkałem nikogo. Wybrałem sobie tylko zły środek transportu. Brakuje mi trochę większej aktywności fizycznej, chciałem więc pojeździć rowerem po pagórkowatej wyspie, gdzie większość przemieszcza się skuterami. Niestety w wypożyczalni mieli tylko rowery miejskie (w dodatku rozmiaru azjatyckiego), więc zamiast objechać wyspę dotarłem do Lamai Beach i odpuściłem. Jeśli chodzi o Koh Phangan, to nawet za bardzo jej nie eksplorowałem. Mieszkaliśmy za niewielkie pieniądze na urokliwej małej plaży, z pięknym zachodem słońca. Pewnie ciężko byłoby znaleźć piękniejsze miejsce na wyspie. Z kolei na Koh Samui spaliśmy stosunkowo tanio w hotelu, w którym pokój za niezłą cenę załatwił nam pracujący tam, a napotkany po wyjściu z promu gość o polskich korzeniach. 

Widok na Railay Beach z góry

Ao Nang Beach

Maya Bay na wyspie Phi Phi Leh

Ceny promów pływających na tajskie wyspy są w miarę OK - około 200-300 THB. Można sprawdzić na stronach przewoźników. Trzeba natomiast uważać na dojazdy. Jeśli okaże się że trzeba gdzieś skorzystać z taxi (na wyspach nie ma tuk-tuków, ale z kolei jeżdżą pick-upy zwane songthaew), to możemy wydać drugie tyle co za podróż przez pół Tajlandii. Np. przystań, z której odpływają promy na Koh Samui czy Koh Phangan to Donsak Pier, blisko 100 km od Surat Thani. Co z tego więc, że bilet na prom kosztował 130 THB, jak za transport z lotniska zapłaciliśmy po 400 THB od osoby. Być może w pewnych godzinach na przystań jeździ jakis autobus, ale sprawę jeszcze komplikuje to, że każdy przewoźnik ma swoją przystań i niekoniecznie są one blisko siebie. To wszystko sprawia, że praktycznie wszędzie są tu agencje turystyczne, gdzie można kupić bilety łączone na transport zapewniany przez prywatne firmy. Moim zdaniem warto poszukać dobrej ceny i skorzystać, zamiast mieć 3-4 przesiadki i w najlepszym razie zaoszczędzić 100-200 THB. Przykładowo kupiłem taki bilet z Koh Phangan do Ao Nang, do miejsca zakwaterowania (cena 750 THB, myślę że da się kupić taniej z perspektywy czasu), oraz z miejsca zakwaterowania w Ao Nang na malezyjską wyspę Langkawi (cena 800 THB). W Ao Nang spędziłem parę dni (Klaudia już tam była rok temu, więc uderzyła na Koh Lipe). Po tej stronie półwyspu pogoda w listopadzie jest zwykle niezła i tak też było tym razem. Przeważnie słonecznie, jedynie w ostatnich dniach popołudniu lub wieczorem przychodziła burza. O Ao Nang można znaleźć różne opinie, pewnie w szczycie sezonu jest tu gorzej. W listopadzie jednak nie było tłumów, a samo miasteczko ma dwie ładne, długie plaże, jest stosunkowo tanie i stanowi bardzo dobry punkt wypadowy na jednodniowe wycieczki. Ma też zaj... miejsce na wieczór, z muzyką na żywo codziennie, gra ta sama ekipa (zwłaszcza perkusista wymiata - link do mojego filmiku) - Boogie Bar :) Odkryłem je w drugi dzień i odwiedzałem praktycznie co wieczór. A mieszkałem akurat w hostelu, który był blisko plaży i tegoż baru. Podczas nocnych powrotów polecam jedynie być czujnym i nie pomylić kobiety z ladyboyem :D Podjeżdża taki typ (w sumie to ciężko określić płeć) na skuterku i proponuje usługę, bez skrupułów chwytając za jaja. Co natomiast warto spróbować, to kolejna specjalność tego kraju - masaż tajski. Masaż całego ciała kosztuje zaledwie 200 THB, i zdecydowanie mogę polecić.

Posąg Buddy w świątyni Suwannakuha (Jaskinia Małp)

Na Wyspie Bonda w Parku Narodowym Phang Nga

Lody podawane w kokosie

Tuż obok Ao Nang jest półwysep Railay - urwiste skały uniemożliwiają dostanie się tam drogą lądową. Na tamtejsze plaże można dostać się łodzią - 200 THB w dwie strony. Piękne miejsce, choć trochę zatłoczone. Próbowałem wrócić pieszo, ale prędko jakiś wspinacz mi uświadomił, że nie ma tam na tyle dogodnej ścieżki, aby przejść to w klapkach. Poza tym byłem na trzech wycieczkach kupionych w agencjach turystycznych. W Ao Nang jest już nieco muzułmanów (w końcu granicząca z Tajlandią na południu Malezja to kraj muzułmański) i wydaje mi się, że łatwiej się targować i uzyskać dobrą cenę w agencji prowadzonej przez osobę takiego wyznania, może to dlatego że islam w przeciwieństwie do judaizmu zabrania lichwy :D Najbardziej podobał mi się Park Narodowy Phang Nga. Jest to wycieczka znana pod nazwą Wyspa Bonda - tam rozgrywała się akcja filmu "Człowiek ze złotym pistoletem" z 1974 roku, z Rogerem Moorem w roli głównej. Takich wysp (fantazyjnych, urwistych skał) jest tam więcej, park rozległy i wygląda naprawdę świetnie z pokładu łodzi. Poza tym program wycieczki obejmuje m.in. ciekawą muzułmańską wioskę na palach - Koh Pan Yee, czy też świątynię Suwannakuha (Jaskinia Małp). Za tańsza wersję wycieczki zapłaciłem 1100 THB - bez krótkiego pływania kajakiem, oraz łodzią typu longtail a nie speedboat. Łódź w drodze powrotnej się zepsuła, po kilkunastu minutach silnik udało się uruchomić, ale akurat było to w trakcie burzy, więc wszyscy nieźle zmokli :D Na kajaki polecam półdniową wycieczkę do Ao Tha Lane (zapłaciłem 400 THB). Może to nie bajkowe krajobrazy, a woda ma kolor błota, ale warto zobaczyć z bliska lasy namorzynowe, popływać wąskimi kanałami wśród drzew oraz konarów stojących w wodzie i trochę się zmęczyć przez te 2-3 godziny. Trzecie miejsce, w które się wybrałem, to wyspy Phi Phi. Płynąc dookoła nich widać było parę ładnych miejsc, a zatoka Maya Bay na wyspie Phi Phi Leh jest mega. Szkoda tylko, że po raz pierwszy w Tajlandii zobaczyłem tam tłum jak na zakopiańskich Krupówkach. Ale coś za coś - musiałbym nocować na wyspach Phi Phi, żeby zobaczyć to miejsce bez tłumu turystów. Cena wycieczki wyniosła 1050 THB, ale do tego dochodzi jeszcze opłata 400 THB za wstęp do parku narodowego. Generalnie podczas każdej wycieczki zapewniony jest transport z i do miejsca zakwaterowania, jak i obiad, napoje i owoce. Tajowie z kolei to bardzo przyjaźni i uśmiechnięci ludzie, więc i Wasz pilot wycieczki zapewne taki będzie :) Są to również ludzie z natury raczej niscy, ale o dziwo przez 2 tygodnie nikt sobie nie robił ze mną zdjęć. Jednak na sam koniec pobytu, na przystani promowej za miastem Satun, przy granicy z Malezją, podszedł do mnie oficer policji, pogadał i poprosił o zdjęcie. Był wyraźnie zadowolony ze zdjęcia z wysokim człowiekiem :D