Petronas Towers

Półwysep Malajski jest znany ze swego strategicznego położenia - nad Cieśniną Malakka. Stanowi ona połączenie Oceanu Indyjskiego i Spokojnego, będąc jednym z najważniejszych międzynarodowych szlaków handlowych. Jest on istotny również dla transportu ropy naftowej, która dla głównego kraju Półwyspu Malajskiego - Malezji, mimo spadku cen wciąż stanowi znaczące źródło przychodów. Tamtejszy państwowy koncern naftowy Petronas znany jest na całym świecie. Większą rozpoznawalność zapewniły mu niewątpliwie niesamowity wieżowiec (a właściwie dwa połączone ze sobą) Petronas Towers w Kuala Lumpur, czy też sponsorowanie zespołów Formuły 1. Kiedyś był to zespół Sauber, obecnie - Mercedes AMG. Malezja w swoim czasie mocno postawiła na motoryzację i rozwój sieci transportowej. Kraj, z pewnością również dzięki zasobom ropy naftowej, jest zamożniejszy niż sąsiednia Tajlandia. Ale na szczęście równie tani :) Ma bardzo dobrze rozwiniętą sieć dróg i niezłe autostrady. Sporo widać na drogach samochodów marki Proton - wcześniej była mi znana, ale nie wiedziałem, że wywodzi się z Malezji. I już niecałe 20 lat temu było stać to państwo na odrobinę ekstrawagancji w postaci budowy toru Formuły 1 :)

Tanjung Rhu Beach

Widok spod szczytu Gunung Raya (881 m n.p.m.)

Sky Bridge widziany z pośredniej stacji kolejki

Zwiedzanie Malezji rozpocząłem od wyspy Langkawi na Morzu Andamańskim, będącej częścią archipelagu ponad 100 wysp o tej samej nazwie, wysuniętego najmocniej na północ spośród malezyjskich wysp. Nie do końca prawdziwe są opinie mówiące o tym, że to wyspa "resortowa". Mimo, że listopad to już sezon na tej wyspie, poza piękną plażą Cenang i kolejką linową na jeden z wyższych szczytów na wyspie (Gunung Machinchang) praktycznie nie spotkałem tam turystów. A udało mi się zobaczyć wiele, ponieważ na przystani promowej w Kuah wypożyczyłem samochód. Cena była niska, choć oczywiście nie tak niska jak za skuter - jednak widząc liczbę wypadków w Tajlandii póki co unikałem podróżowania tym środkiem lokomocji. Depozyt wyniósł zaledwie 100 MYR (przelicznik jest łatwy - jeden malezyjski ringgit to niecały jeden złoty polski). Nie miałem problemu z przyzwyczajeniem się do ruchu lewostronnego, który pewnie jest tu pozostałością po okresie, gdy Malezja była brytyjską kolonią. Co warto zobaczyć na Langkawi? Poza plażą Cenang położoną w zachodniej części, na wyspie jest również druga niezła plaża - Tanjung Rhu, na północy. Jej największym plusem jest zupełny brak ludzi. Langkawi to jednak nie tylko piasek i morze. Archipelag jest górzysty, ale też i pogoda (mgła, zachmurzenie) kapryśna w wyższych partiach. Na szczyt Gunung Raya (881 m n.p m. - najwyższy na wyspie) wjechałem samochodem. Tuż przed szczytem udało mi się złapać dobre widoki (jadąc w dół już sobie odpuściłem podobne zdjęcia, jak tylko się zatrzymałem małpy obsiadły całe auto), na samym wierzchołku mgła ograniczała widoczność do kilku metrów. Po więcej pojechałem na zachód, po drodze zaliczając jeszcze piękny wodospad Temurun. Niesamowite widoki na cały archipelag Langkawi podziwiałem natomiast z jednego z wyższych szczytów na wyspie, dostępnego kolejką gondolową. Cena za wjazd wynosi 45 MYR, plus opcjonalnie 5 MYR za wstęp na podniebny most - Sky Bridge. Obie atrakcje warte są swojej ceny, wejście na Sky Bridge jest bardzo blisko szczytu. Można tam jednak nie iść piechotą po paru schodach, a podjechać wagonikiem krótkiej kolejki, co oczywiście jest droższe. Najbardziej rozbawiła mnie pani w kasie, która z pełną powagą tłumaczyła mi, że przejście tego odcinka pieszo to spory wysiłek. Zacząłem się zastanawiać, czy kiedykolwiek uprawiała jakiś sport :) Ostatnim miejscem, które moim zdaniem warto odwiedzić na Langkawi, jest Galeria Perdana. Wstęp kosztuje 10 MYR. W muzeum zostało zebranych bardzo dużo eksponatów będących prezentami, jakie otrzymał podczas oficjalnych wizyt jeden z malezyjskich premierów, który bardzo długo pełnił swoją funkcję. Chyba najbardziej zaskakującym eksponatem jest bolid Formuły 1 zespołu Sauber :D

Widok z górnej stacji kolejki na archipelag Langkawi

Cenang Beach

Bolid zespołu Sauber (kierowcy: Giancarlo Fisichella w 2004 r. i Felipe Massa w 2005 r.) w Galerii Perdana

Z Langkawi udałem się dalej na południe na wyspę Penang. Cena promu 70 MYR, dopiero w kasie się dowiedziałem, że gdybym kupił bilet przez internet byłoby 10 MYR taniej. Dobrze, że Penang był nam po drodze i spędziliśmy tam tylko jedną noc, ponieważ wpisane na listę UNESCO George Town - główne miasto i port na wyspie, jest mocno przereklamowane. Niewiele się tu dzieje, architektura kolonialna niespecjalnie robi wrażenie, a słynnych murali jest niewiele i są trochę zaniedbane. Z Penangu zapamiętam chyba tylko nasz hostel i spędzony tam wieczór. Na wstępie muszę napisać, że Malezja to kraj muzułmański. Dostęp do alkoholu jest tutaj powszechny, jednak jest on drogi (nawet w sklepie małe piwo to ok. 6-8 MYR, a duże ponad 10 MYR; w barach jeszcze drożej). Z kolei za posiadanie narkotyków grozi kara śmierci. I w takim oto kraju właściciel hostelu, siedząc z kolegami, zaprosił nas (jak i innych gości, którzy się pojawiali) na wódkę :D Nie lokalną, a japońską. Szok przeżyłem jednak dopiero, gdy jego kolega, który jest przewodnikiem po meczecie, zaczął palić zioło. Śmiał się, że jest "model muslim". A właściciel hostelu opowiadając swoje historie jak to policja go łapała pijanego za kierownicą i zawsze się wywinął, tłumaczył że w tym kraju władza ma jedno oko otwarte, a drugie przymknięte :D

Jeden z murali w George Town na wyspie Penang

Cameron Highlands w pełnej krasie

Na plantacji truskawek :)

Z Penangu udaliśmy się w herbaciane wzgórza - Cameron Highlands. Zdecydowaliśmy się na kupno biletów w agencji turystycznej, za 45 MYR od osoby, z odbiorem spod hostelu. To nieco drożej niż autobusy odjeżdżające z dworca. Generalnie Malezja ma dobrze rozwinięty transport autobusowy, działają tu liczni przewoźnicy i najwygodniej sprawdzać (można też kupić bilety online) ceny i godziny odjazdów na stronach busonlineticket.com lub easybook.com. Obejmują one również połączenia do Singapuru. Pomiędzy najważniejszymi miejscami w kraju można też dość tanio się przemieszczać wywodzącymi się właśnie z Malezji liniami Air Asia. Co do Cameron Highlands - zdecydowanie warto zobaczyć, a i w końcu było trochę aktywności fizycznej, o co w tej części świata niełatwo. Trzeba jedynie mieć na uwadze, że przynajmniej w listopadzie pogoda jest tu kapryśna. Rano niebo jest przejrzyste, koło południa już zachmurzone, a po 14 przychodzi ulewa. Z tego względu w pierwszy dzień zdecydowałem się na wycieczkę zorganizowaną (cena 53 MYR), tak aby rano przy dobrej pogodzie jak najwięcej zobaczyć. Program obejmował wjazd na szczyt Gunung Brinchang (2000 m n.p.m., gdzie najważniejsza miejscowość Cameron Highlands - Tanah Rata, jak i pozostałe leżą na wysokości ok. 1500 m n.p.m.) i krótki trekking w okolicach szczytu, po porośniętym mchem lesie deszczowym (podobno na tej wysokości tak to się nazywa, na nizinach to po prostu dżungla). Poza tym odwiedziliśmy plantację i fabrykę herbaty, z której produkcji słynie ten region. A także plantację truskawek oraz Butterfly&Insect Farm (wstęp dodatkowo płatny 7 MYR). W kolejny dzień wyruszyłem o 8 rano szlakiem nr 10 z Tanah Rata na szczyt Gunung Jasar (1670 m n.p.m.). Cel osiągnąłem w 45 minut i przy pięknej pogodzie przez godzinę byłem na szczycie zupełnie sam :)

Na szczycie Gunung Jasar (1670 m n.p.m.)

Była próbka tajskiego tuningu, jest i wersja malezyjska :)

Melaka - widok ze wzgórza św. Pawła

Po odwiedzeniu Cameron Highlands przyszedł czas na stolicę Malezji - Kuala Lumpur. Autobus kosztował 35 MYR, w cenie zapewnione nie tylko piękne widoki, ale i wrażenia z wyprzedzania przez długi autobus samochodów osobowych na krętej górskiej drodze :) Jeśli chodzi o Kuala Lumpur - jest to oczywiście duża metropolia ze wszystkimi jej wadami, jak korki czy tłumy ludzi w komunikacji miejskiej. Robi jednak już od samego początku dużo lepsze wrażenie niż Dubaj czy slumsowaty Bangkok. Dużo tutaj zieleni i nie jest to jedynie zasługa klimatu tropikalnego, ale przemyślanej polityki władz miasta. Mieszkałem w Chinatown, koło stacji kolejki LRT (rodzaj tutejszego metra) Pasar Seni, oddalona o jedną stację od dużego węzła przesiadkowego KL Sentral. Miałem dość blisko (dojście pieszo) do takich miejsc jak Muzeum Narodowe, ładnie prezentujące się z zewnątrz Meczet Narodowy (Masjid Negara) czy Muzeum Sztuk Islamskich. Wszystkie leżą na skraju bardzo dużego jak na centrum miasta parku. Skierowałem jednak swoje kroki dalej, do Parku Ornitologicznego. Miejsce zdecydowanie godne polecenia i warto zapłacić 50 MYR za wstęp. Wiele ptaków nie żyje tu w klatkach, ponieważ u góry, nad drzewami zamontowano siatkę. Można podziwiać tu liczne ptaki tropikalne tj. tukany, papugi, flamingi czy strusie. Popołudnie i wieczór z kolei trzeba spędzić w nowoczesnej części Kuala Lumpur, z najwyższymi budynkami miasta. Moim pierwszym celem była wieża telewizyjna Menara, na którą wjechałem przed zachodem słońca. Zapłaciłem 102 MYR, więcej niż najtańsza opcja, chcąc mieć widok nie przez szybę, a otwartą przestrzeń. Z wieży Menara widać m.in. pobliskie Petronas Towers, ale niestety nieco z boku. Co się jednak odwlecze, to nie uciecze. Krótki spacer i jest się pod niesamowitymi zwłaszcza po zachodzie słońca bliźniaczymi wieżami. Petronas Towers, choć ok. 2 razy niższe od Burj Khalifa, robią mega wrażenie. Leżą tuż przy stacji kolejki LRT o nazwie KLCC, więc byłem podziwiać je wieczorem więcej niż jeden raz :)

W Parku Ornitologicznym w Kuala Lumpur

Widok z wieży Menara na Kuala Lumpur podczas zachodu słońca

Tutaj też czekają na święta i prezenty :)

Z Kuala Lumpur Klaudia wróciła spędzić ostatnie dni w Malezji na Langkawi, ja natomiast pojechałem do Melaki. Za bilet zapłaciłem zaledwie 10 MYR. Główny dworzec autobusowy w Kuala Lumpur to TBS (Terminal Bersepadu Selatan). Dojechać do niego można albo drogą koleją lotniskową, albo tanią jak tutejsze metro koleją podmiejską KTM (kursuje co 45 minut). Trzeba wysiąść na stacji Bandar Tasik Selatan, jest to czwarta stacja jadąc od KL Sentral. Sama Melaka, jak już wcześniej pisałem, zrobiła na mnie dużo lepsze wrażenie niż George Town na wyspie Penang. Ładnie zachowane budynki kolonialne w mieście, gdzie spotykają się ze sobą wpływy holenderskie, portugalskie, brytyjskie i chińskie, oraz żyjący po zachodzie słońca deptak Jonker, na którym ilość streetfoodu można porównać z Tajlandią. Generalnie w Malezji wiele potraw opiera się o ryż i jakieś mięso (zwykle kurczak), np. nasi goreng czy nasi lemak (nasi oznacza ryż). Jest tu jednak też wiele miejsc z kuchnią tajską, chińską, hinduską czy arabską. Wracając do Melaki - bardzo fajne miasteczko, nie widziałem jedynie (nie były zapalone w większości) słynnych chińskich, czerwonych lampionów ozdabiających ulice nocą. Z Melaki miałem zamiar udać się na parę godzin do Singapuru (nawet juz kupiłem bilet na autobus za 27 MYR). Trochę jednak czułem się nie za bardzo po podróży do Melaki, ponieważ jak to w Azji kierowca autobusu mocno nadużywał klimatyzacji (na maxa, temperatura 16 stopni). Wróciłem więc do stolicy już koło południa, a nie późnym wieczorem. Może to i lepiej, w Singapurze pewnie lepiej byłoby spędzić też jedną noc. A i nie wiadomo, ile czasu straciłbym na granicy - to chyba jedno z, o ile nie najbardziej restrykcyjne państwo na świecie. Jeśli chodzi o Malezję - 10 dni to zdecydowanie za mało na ten kraj. Może niekoniecznie jest czego żałować jeśli chodzi o samo Kuala Lumpur (np. nie byłem w jaskiniach Batu), ale wypadu do dżungli do jednego z parków narodowych (np. Taman Negara Kuala Tahan - w końcu to nie to samo co las deszczowy :D) czy takich wysp jak Perhentiany lub Borneo - w Cameron Highlands spotkałem Czechów (ojca z synem), którzy wspinali się zarówno tam, jak i na Railay w Tajlandii. Dla trekkerów też są na Borneo ciekawe miejsca - zostanie na inny raz :)
Railay Beach

Z Omanu do Tajlandii dotarłem bezkonkurencyjnymi w regionie Azji Południowo-Wschodniej niskokosztowymi liniami Air Asia. Później korzystaliśmy z nich jeszcze przemieszczając się ze stolicy Tajlandii na południe, do Surat Thani. W Bangkoku zamieszkaliśmy w backpackerskiej okolicy, której głównymi ulicami są Khaosan Road i Rambuttri Street. Żyją one 24 godziny na dobę, podobno zwykle jest tam dużo głośniej niż miało to miejsce w pierwszej połowie listopada. Było to spowodowane faktem, że miesiąc wcześniej zmarł król Tajlandii, powszechnie tutaj szanowany (wręcz ubóstwiany). Panował aż 70 lat, co jest chyba światowym rekordem. O szacunku do niego niech świadczy fakt, że wprowadzony miesięczny okres żałoby był w Bangkoku przestrzegany nawet właśnie w Khaosan, przez kilka spędzonych tam dni właściwie nie słyszałem muzyki w barach i restauracjach, nie mówiąc już o braku imprez. Nie oznacza to na szczęście, że życie uliczne zamarło całkowicie. Uliczne garkuchnie działały w najlepsze. Jako główne danie dnia królował pad thai w różnych odmianach - z kurczakiem, krewetkami, owocami morza lub mix wszystkiego. Nie dość że zawsze świetny, to jeszcze w Tajlandii jest bardzo tanie jedzenie. Na ulicy można trafić pad thaia nawet za 50 BHT (jeden tajski baht to nieco ponad 10 groszy), w restauracji jest ok. 2 razy drożej. Na deser polecam lody podawane w kokosie :) Można również spróbować różnego robactwa (np. skorpiony). Ja akurat należę do osób, które nie mają potrzeby próbowania wszystkiego, więc również z tajskiej kuchni wielu pozycji nie testowałem. Jeśli chodzi o piwo, tutejsze marki (np. Chang czy Leo) są całkiem przyzwoite, ceny podobne do polskich. W sklepach natomiast piwo jest stosunkowo drogie, a kiedy raz próbowaliśmy kupić (na Koh Phangan) - i tak się nie udało, usłyszeliśmy że dopiero po godzinie 17. Co kraj, to obyczaj.

Lokalne robactwo do kupienia na ulicznych straganach w Bangkoku

Lumphini Park

Jeden z waranów żyjących w Lumphini Parku

Bangkok to jednak nie tylko świetne jedzenie. Jest tu kilka miejsc, które warto zobaczyć. Odpocząć od miejskiego zgiełku można w Lumphini Parku. Dojazd np. tutejszą kolejką naziemną - BTS Skytrain. Park słynie z tego, że można tam spotkać warany - ten jaszczur zawsze jakoś przyciągał moja uwagę. Odetchnąć od miasta tutaj można, ale już od mało przyjaznego klimatu niekoniecznie. To chyba jeden z większych minusów tego regionu świata. Temperatura (ok. 30 stopni w dzień w listopadzie) plus wilgotność sprawiają, że przynajmniej ja wychodząc tu na ulicę, bez żadnego wysiłku, nieraz byłem cały spocony. Z Lumphini Parku stosunkowo niedaleko do Baiyoke Sky Hotel. Budynek ma wysokość ponad 300 metrów i rozciąga się z niego ładna panorama miasta. Za cenę 400 THB (po godzinie 17, przed zachodem słońca) można wjechać na 83 piętro, z obrotową platformą. W cenie biletu dowolny drink z menu :) Warto odwiedzić to miejsce, choć oczywiście jak ma się na koncie wjazd na około dwa razy większą wysokość na Burj Khalifa w Dubaju, widoki nie robią takiego wrażenia. A propos Półwyspu Arabskiego - wypożyczalnia samochodów w Maskacie bardzo szybko zdjęła całą blokadę z mojej karty kredytowej, więc wszystko się ułożyło po mojej myśli :)

Widok na Bangkok z Baiyoke Sky Hotel

Ta pani z Khaosan Road była mistrzynią w przygotowywaniu pad thaia

Wat Benchamabophit w Bangkoku

Bangkok to oczywiście również tuk-tuki - motoriksze, bardzo charakterystyczny środek transportu. Żadne normy bezpieczeństwa w tym pojeździe nie obowiązują, a przejazd to ciekawa przygoda :) Jeśli chodzi o ceny, trzeba się targować. Kierowcy tuk-tuków często mają bonusy od różnych punktów, z którymi współpracują. I tak jak wieczorem naganiają na ping pong show (zainteresowanych zachęcam do samodzielnego sprawdzenia, co to jest; swoją drogą Tajowie to dość tradycyjny naród, więc ciekawe jest to, że równolegle Bangkok znany jest od lat z seksturystyki), tak w dzień na objazd po mieście - odwiedzenie kilku najpiękniejszych świątyń buddyjskich oraz Wielkiego Pałacu Królewskiego (wstęp 500 THB). Mnie się udało zrobić taką wycieczkę za śmieszna cenę - 40 THB. Oczywiście po drodze odwiedziliśmy agencję turystyczną i sklep z garniturami, a następnie usłyszałem, że w drugim punkcie byłem za krótko i kierowca nie dostał kuponu. Poprosił mnie zatem, abyśmy pojechali do kolejnego i abym nie wychodził wcześniej niż po 10 minutach. Było ciężko, ale się udało. Z Wielkiego Pałacu Królewskiego jest zaledwie parę kroków do przystani nad rzeką Menam. Za grosze (chyba 3,5 BHT) można przepłynąć na drugi brzeg do pięknej (choć ciągle w remoncie) świątyni Wat Arun. Warto również popłynąć popołudniu, przed zachodem słońca na południe (przystań Sathorn Pier), gdzie znajduje się największe skupisko nowoczesnych budynków i wieżowców. Ceny łodzi są niskie, różnią się od linii, najtańsza (pomarańczowa / czerwona) to było kilkanaście bahtów jak dobrze pamiętam. Bangkok i cała Tajlandia to jakby nie patrzeć kraj rozwijający się, patrząc całościowo można by chyba porównać poziom rozwoju do Bułgarii. Ale oczywiście każdy kraj ma swoją specyfikę. W Tajlandii ciekawe było to, że nawet w miejscach, które można by nazwać slumsem ludzie mieli niezłe samochody, a kraj ma rozbudowaną sieć dróg dobrej jakości. Z kolei znakiem rozpoznawczym, obecnym nawet w znanych kurortach, są dla mnie wielkie zwoje kabli ciągnące się wzdłuż ulic i budynków. Może zaintrygować.

Zachód słońca w okolicach Sathorn Pier

Wat Chai Watthamaram - jedna ze świątyń w Ayutthayi, dawnej stolicy Tajlandii

Na skraju pięknej i pustej Lamai Beach na Koh Samui

Jeden dzień pobytu w Bangkoku warto poświęcić na wyjazd do pobliskiej Ayutthayi. Znajdują się tam liczne kompleksy zabytkowych świątyń buddyjskich. W jedną stronę jechaliśmy minibusem (odjeżdżają w tamtym kierunku z dworca autobusowego niedaleko końcowej stacji metra Mo Chit), powrót natomiast odbył się pociągiem za kilka bahtów, w wagonie 3 klasy :D Było jednak spoko, jak u nas w pociągu osobowym i brak tłoku - większość miejscowych po południu przemieszczała się w przeciwnym kierunku. W samej Ayutthayi ciekawe było targowanie się o cenę tuk-tuka, który nas obwiezie po najważniejszych świątyniach. Rzucałem monetą - gdybym przegrał cena wyniosłaby 700 THB, wyrzuciłem jednak "Króla", więc cena zeszła do 600 THB :) Inna sprawa, że potem kierowcy głosowali jeszcze między sobą, kto jedzie, a skończyło się tak, że wiozła nas żona wybranego - nie tuk-tukiem, a samochodem (Toyota Vios - produkowane tylko pewnie na ten region świata). Po kilku dniach w Bangkoku ruszyliśmy na południe. Tu chciałbym jeszcze odnieść się do pokutującego wśród niektórych przekonania, żeby w krajach tropikalnych mieć w pamięci potencjalne problemy żołądkowe i np. myć zęby w wodzie butelkowanej. Według mnie to przesada, każdy powinien sam sprawdzić jak jego organizm reaguje na inną florę bakteryjną w wodzie. Nie miałem ani razu żadnych dolegliwości, a jadłem w przeróżnych miejscach i myłem zęby w wodzie z kranu. Co ciekawe, również Tajowie (pewnie dla dobra turystyki) trochę przesadzają i np. każda woda butelkowana jest dodatkowo zafoliowana, a przy kupnie puszki czy butelki jakiegoś napoju w sklepie sprzedawca nieraz Wam będzie chciał dać również słomkę do picia.

Próbka tajskiego tuningu

Zachód słońca na Koh Phangan na małej, urokliwej plaży, na której mieliśmy domek za śmieszne pieniądze

A tak wyglądała nasza plaża na Koh Phangan w dzień

Czy południe Tajlandii i liczne wyspy to rzeczywiście raj? Krajobrazowo można powiedzieć, że niejedno miejsce jest namiastką raju :) To, co w Tajlandii jest niefajne (poza zbyt ciepłym i parnym klimatem, choć nad morzem jest lepiej), to duża liczba turystów. Również język polski słyszy się bardzo często. O tyle szczęśliwie się złożyło, że teraz nie jest jeszcze high season. Najpierw odwiedziliśmy wyspy Koh Samui (bardziej hotelowa) oraz Koh Phangan (ta z kolei backpackerska, słynie z imprezy w dzień pełni księżyca - Full Moon Party - my akurat opuściliśmy wyspę dzień przed). Listopad to pora monsunu tamże i w teorii najgorszy miesiąc na odwiedziny. W praktyce przez kilka dni mieliśmy bardzo dobra pogodę, a ludzi było mało. Na Koh Samui dotarłem na piękną Lamai Beach i idąc plażą pół godziny nie spotkałem nikogo. Wybrałem sobie tylko zły środek transportu. Brakuje mi trochę większej aktywności fizycznej, chciałem więc pojeździć rowerem po pagórkowatej wyspie, gdzie większość przemieszcza się skuterami. Niestety w wypożyczalni mieli tylko rowery miejskie (w dodatku rozmiaru azjatyckiego), więc zamiast objechać wyspę dotarłem do Lamai Beach i odpuściłem. Jeśli chodzi o Koh Phangan, to nawet za bardzo jej nie eksplorowałem. Mieszkaliśmy za niewielkie pieniądze na urokliwej małej plaży, z pięknym zachodem słońca. Pewnie ciężko byłoby znaleźć piękniejsze miejsce na wyspie. Z kolei na Koh Samui spaliśmy stosunkowo tanio w hotelu, w którym pokój za niezłą cenę załatwił nam pracujący tam, a napotkany po wyjściu z promu gość o polskich korzeniach. 

Widok na Railay Beach z góry

Ao Nang Beach

Maya Bay na wyspie Phi Phi Leh

Ceny promów pływających na tajskie wyspy są w miarę OK - około 200-300 THB. Można sprawdzić na stronach przewoźników. Trzeba natomiast uważać na dojazdy. Jeśli okaże się że trzeba gdzieś skorzystać z taxi (na wyspach nie ma tuk-tuków, ale z kolei jeżdżą pick-upy zwane songthaew), to możemy wydać drugie tyle co za podróż przez pół Tajlandii. Np. przystań, z której odpływają promy na Koh Samui czy Koh Phangan to Donsak Pier, blisko 100 km od Surat Thani. Co z tego więc, że bilet na prom kosztował 130 THB, jak za transport z lotniska zapłaciliśmy po 400 THB od osoby. Być może w pewnych godzinach na przystań jeździ jakis autobus, ale sprawę jeszcze komplikuje to, że każdy przewoźnik ma swoją przystań i niekoniecznie są one blisko siebie. To wszystko sprawia, że praktycznie wszędzie są tu agencje turystyczne, gdzie można kupić bilety łączone na transport zapewniany przez prywatne firmy. Moim zdaniem warto poszukać dobrej ceny i skorzystać, zamiast mieć 3-4 przesiadki i w najlepszym razie zaoszczędzić 100-200 THB. Przykładowo kupiłem taki bilet z Koh Phangan do Ao Nang, do miejsca zakwaterowania (cena 750 THB, myślę że da się kupić taniej z perspektywy czasu), oraz z miejsca zakwaterowania w Ao Nang na malezyjską wyspę Langkawi (cena 800 THB). W Ao Nang spędziłem parę dni (Klaudia już tam była rok temu, więc uderzyła na Koh Lipe). Po tej stronie półwyspu pogoda w listopadzie jest zwykle niezła i tak też było tym razem. Przeważnie słonecznie, jedynie w ostatnich dniach popołudniu lub wieczorem przychodziła burza. O Ao Nang można znaleźć różne opinie, pewnie w szczycie sezonu jest tu gorzej. W listopadzie jednak nie było tłumów, a samo miasteczko ma dwie ładne, długie plaże, jest stosunkowo tanie i stanowi bardzo dobry punkt wypadowy na jednodniowe wycieczki. Ma też zaj... miejsce na wieczór, z muzyką na żywo codziennie, gra ta sama ekipa (zwłaszcza perkusista wymiata - link do mojego filmiku) - Boogie Bar :) Odkryłem je w drugi dzień i odwiedzałem praktycznie co wieczór. A mieszkałem akurat w hostelu, który był blisko plaży i tegoż baru. Podczas nocnych powrotów polecam jedynie być czujnym i nie pomylić kobiety z ladyboyem :D Podjeżdża taki typ (w sumie to ciężko określić płeć) na skuterku i proponuje usługę, bez skrupułów chwytając za jaja. Co natomiast warto spróbować, to kolejna specjalność tego kraju - masaż tajski. Masaż całego ciała kosztuje zaledwie 200 THB, i zdecydowanie mogę polecić.

Posąg Buddy w świątyni Suwannakuha (Jaskinia Małp)

Na Wyspie Bonda w Parku Narodowym Phang Nga

Lody podawane w kokosie

Tuż obok Ao Nang jest półwysep Railay - urwiste skały uniemożliwiają dostanie się tam drogą lądową. Na tamtejsze plaże można dostać się łodzią - 200 THB w dwie strony. Piękne miejsce, choć trochę zatłoczone. Próbowałem wrócić pieszo, ale prędko jakiś wspinacz mi uświadomił, że nie ma tam na tyle dogodnej ścieżki, aby przejść to w klapkach. Poza tym byłem na trzech wycieczkach kupionych w agencjach turystycznych. W Ao Nang jest już nieco muzułmanów (w końcu granicząca z Tajlandią na południu Malezja to kraj muzułmański) i wydaje mi się, że łatwiej się targować i uzyskać dobrą cenę w agencji prowadzonej przez osobę takiego wyznania, może to dlatego że islam w przeciwieństwie do judaizmu zabrania lichwy :D Najbardziej podobał mi się Park Narodowy Phang Nga. Jest to wycieczka znana pod nazwą Wyspa Bonda - tam rozgrywała się akcja filmu "Człowiek ze złotym pistoletem" z 1974 roku, z Rogerem Moorem w roli głównej. Takich wysp (fantazyjnych, urwistych skał) jest tam więcej, park rozległy i wygląda naprawdę świetnie z pokładu łodzi. Poza tym program wycieczki obejmuje m.in. ciekawą muzułmańską wioskę na palach - Koh Pan Yee, czy też świątynię Suwannakuha (Jaskinia Małp). Za tańsza wersję wycieczki zapłaciłem 1100 THB - bez krótkiego pływania kajakiem, oraz łodzią typu longtail a nie speedboat. Łódź w drodze powrotnej się zepsuła, po kilkunastu minutach silnik udało się uruchomić, ale akurat było to w trakcie burzy, więc wszyscy nieźle zmokli :D Na kajaki polecam półdniową wycieczkę do Ao Tha Lane (zapłaciłem 400 THB). Może to nie bajkowe krajobrazy, a woda ma kolor błota, ale warto zobaczyć z bliska lasy namorzynowe, popływać wąskimi kanałami wśród drzew oraz konarów stojących w wodzie i trochę się zmęczyć przez te 2-3 godziny. Trzecie miejsce, w które się wybrałem, to wyspy Phi Phi. Płynąc dookoła nich widać było parę ładnych miejsc, a zatoka Maya Bay na wyspie Phi Phi Leh jest mega. Szkoda tylko, że po raz pierwszy w Tajlandii zobaczyłem tam tłum jak na zakopiańskich Krupówkach. Ale coś za coś - musiałbym nocować na wyspach Phi Phi, żeby zobaczyć to miejsce bez tłumu turystów. Cena wycieczki wyniosła 1050 THB, ale do tego dochodzi jeszcze opłata 400 THB za wstęp do parku narodowego. Generalnie podczas każdej wycieczki zapewniony jest transport z i do miejsca zakwaterowania, jak i obiad, napoje i owoce. Tajowie z kolei to bardzo przyjaźni i uśmiechnięci ludzie, więc i Wasz pilot wycieczki zapewne taki będzie :) Są to również ludzie z natury raczej niscy, ale o dziwo przez 2 tygodnie nikt sobie nie robił ze mną zdjęć. Jednak na sam koniec pobytu, na przystani promowej za miastem Satun, przy granicy z Malezją, podszedł do mnie oficer policji, pogadał i poprosił o zdjęcie. Był wyraźnie zadowolony ze zdjęcia z wysokim człowiekiem :D

Zachód słońca na plaży w Salalah

Kilkukrotnie byłem pytany przez napotkanych w Omanie turystów i ekspatów, dlaczego zdecydowałem się odwiedzić ten kraj. Wszyscy mieli świadomość, że nie jest to hit sprzedażowy biur podróży, a Oman otworzył się na turystów stosunkowo niedawno. Ja nabrałem przekonania, że warto odwiedzić ten kraj, po przeczytaniu paru blogów i relacji osób, które tam były w ostatnich latach. Przede wszystkim piękna jest tutaj natura - góry, wadi, pustynie i puste plaże. Omańczycy z kolei są bardzo przyjaznymi i pomocnymi ludźmi, to chyba najbardziej pozytywny stosunek do turystów, z jakim się dotąd spotkałem. W Omanie żyje również spora grupa ściągniętych do pracy imigrantów z biedniejszych azjatyckich krajów, tj. Indie czy Bangladesz. Nie są to jednak absolutnie takie proporcje jak w Dubaju (co nie zmienia faktu, że również tutaj angielski jest wręcz drugim oficjalnym językiem - pewnie po części wynika to z faktu, że Oman był kiedyś brytyjską kolonią), a miejscowi pracują praktycznie we wszystkich zawodach, np. kasjer czy kierowca autobusu. Do dziś zachowali wiele elementów swojej kultury i religii, większość nosi tradycyjne stroje zakrywające całe ciało - kobiety w kolorze czarnym, mężczyźni w kolorze białym (plus śmieszne czapeczki w różnych wzorach). Z drugiej strony są bardzo otwarci na świat i akceptują inność. Podczas 3 tygodni spędzonych na Półwyspie Arabskim tylko raz musiałem założyć długie spodnie - podczas zwiedzania meczetu w Abu Zabi.

Plaża w Mughsail

Plaża hotelu Crowne Plaza w Salalah

Na promenadzie w Maskacie

Widok ze szlaku trekkingowego w Mutrah na promenadę , park Riyam i jeden z symboli Maskatu - tradycyjny palnik kadzidła

Oman jest państwem, które swój obecny względny dobrobyt zawdzięcza ropie naftowej. Jeszcze 50 lat temu ludzie żyli tu w prowizorycznych warunkach, zajmując się rybołówstwem (linia brzegowa Omanu liczy ponad 3000 km) oraz wypasając (i nie tylko) kozy. W 1970 roku doszło do zamachu stanu, podczas którego do dziś panujący Sułtan Qaboos obalił swego ojca. Z pewnością trudno nazwać to rządami demokratycznymi, jego portrety można zobaczyć w niejednym miejscu, a rodziny będące w bliskich stosunkach z władzą są czymś w rodzaju tutejszej oligarchii i większość biznesów należy do nich. Trzeba jednak mu oddać, że jest tym, który zmodernizował kraj. Dziś Oman ma dobrze rozwiniętą sieć dróg z licznymi autostradami. Z ciekawostek motoryzacyjnych - ze sportowych samochodów najwięcej tu aut amerykańskich (Chevrolet Camaro, Dodge Charger czy Ford Mustang), a najmniej niemieckich, na które podobno jest bardzo wysokie cło - jeśli już widzi się Mercedesa, to tylko w wersji AMG. Stolica (Maskat) jest bardzo ładnym i pięknie położonym miastem. Brak tu drapaczy chmur jak w Dubaju. Miasto ma inne zalety - jest wciśnięte między góry i morze, nawet tutejszy suk ma zupełnie inny klimat niż ten w Dubaju. Oman bardzo przypominał mi środkową i południową Chorwację - morze, stosunkowo wysokie góry wyrastające tuż nad brzegiem i śmiało poprowadzone drogi. Pokonałem w Omanie samochodem blisko 3000 km i była to duża przyjemność. Bardzo lubię Maskat po zachodzie słońca, w szczególności polecam zjazd bardzo stromą i krętą drogą szybkiego ruchu z Al Amerat do węzła Boshar (dogodną przy powrocie do Maskatu z kierunku miasta Sur). Widoki nocą niesamowite.

Qantab

Wadi Bani Khalid

Wadi Al Arbeieen

Wadi Shab

Do Omanu dostałem się autobusem firmy ONTC (Oman National Travel Company). W Dubaju odjazd jest spod biura tej firmy, niedaleko stacji metra Deira City Centre. Bilet kupuje się u kierowcy autobusu, cena w relacji Dubaj - Maskat to 55 AED. W autobusie spotkałem dwóch rodaków - poznałem ich oczywiście po "k..." :) Dobrze się złożyło, ponieważ jechali do Maskatu na krótko i wracali do Dubaju, więc mieli dirhamy. Było od kogo pożyczyć kiedy okazało się, że przy wyjeździe z ZEA trzeba zapłacić "exit fee" w wysokości 35 AED. Jeszcze bardziej jednak zirytowałem się kiedy nieaktualne okazały się informacje z różnych relacji, jakoby wiza omańska jest darmowa, jeśli przyleciało się na lotnisko Dubai International. Za miesięczną wizę musiałem wysupłać 20 OMR (jeden rial omański to około 10 złotych). Gdy już po wszystkich perypetiach w końcu znalazłem się na dworcu autobusowym Ruwi w Maskacie, zjadłem w Burger Kingu chyba najlepszego fast fooda w życiu. Nie przepadam za tą siecią, ale w tej konkretnej lokalizacji jest mega. Ciekawostką jest fakt, że w Omanie do rachunku jest doliczany 5% podatek za jedzenie na mieście. Z nowym zapasem sił zapakowałem się w nocny autobus do Salalah (cena w dwie strony to 12 OMR). Jest to miasto oddalone aż 1000 km od Maskatu, blisko granicy z Jemenem. Warto tam jednak pojechać choćby dla pięknej i pustej plaży w Mughsail, ok. 30-40 km na zachód od Salalah. Poza miastem odwiedziłem jeszcze Wadi Darbat, ale to bardziej przy okazji - nic szczególnego. Warto natomiast odwiedzić stanowisko archeologiczne Al Balid i muzeum na jego terenie (wstęp 2 OMR, sporo o historii Omanu można się dowiedzieć). W samym Salalah (które podobnie jak Maskat jest miastem dużo bardziej zielonym niż Dubaj) również są piękne plaże, w tym ta należąca do hotelu Crowne Plaza. Akurat mieści się tam biuro wypożyczalni samochodów Budget, więc po oddaniu samochodu poszedłem jeszcze na hotelową plażę. Niestety piwa już nie mogłem kupić, ponieważ z jakiegoś powodu sprzedawali tylko do 15.

Sinkhole

Gdzieś na omańskich bezdrożach

Australia ma kangury, Oman - wielbłądy. Chociaż wielbłądy to widziałem na wzgórzach nad plażą w Mughsail, a na drogach co najwyżej kozy.

Wahiba Sands

Oman najlepiej zwiedzać wynajętym samochodem, z własnym namiotem. Turystów jest tu niewielu, więc poza bardzo drogimi hotelami nie ma tu wiele możliwości noclegu. Zatem i ja w większości poruszałem się wynajętym samochodem - uwaga na radary i ograniczenia prędkości, kary podobno są wysokie (łącznie z aresztem), ponieważ jest tu bardzo dużo wypadków i nieraz kierowcy jeżdżą kompletnie pijani (to bardzo ciekawe, bo w końcu to kraj arabski i nie można tu kupić alkoholu w sklepach). Wypożyczyłem SUV-a, ponieważ zdarzało mi się jeździć po omańskich bezdrożach, gdzie bez napędu 4x4 lepiej się nie zapuszczać. Toyota Fortuner ze swoimi zdaje się 160 KM była trochę mułowata, ale też nie miałem zamiaru zbytnio łamać przepisów, więc bardzo mi to nie przeszkadzało, a miało plus w postaci niższego spalania. Benzyna jest tu śmiesznie tania, ok. 1,8 zł. za litr. A było jeszcze taniej, podobno przez ostatnie pół roku cena wzrosła o 50%. Publiczny transport, poza autobusami między największymi miastami, działa w ograniczonym zakresie tylko w Maskacie - korzystałem z autobusu z dworca Ruwi do Mutrah, pod pałac Sułtana. Oraz z autobusu i minibusu (białe, trzeba samemu je zatrzymywać) w drugą stronę, z tego co się dowiedziałem wszystkie jeżdżą ulicą Sułtana Qaboosa. Koszt to 200-400 baisa (1000 baisa to jeden rial). Taksówki są 10 razy droższe, przynajmniej dla turystów. Niestety miałem okazję przekonać się na własnej skórze, gdy nie miałem innego wyjścia. Cena startowa to 5 riali (czy to w Salalah, czy w Maskacie), i trzeba się targować. Z lotniska podobno chcą dużo więcej. Jeśli chodzi o noclegi, to poza dwoma nocami w autobusie, dwoma w samochodzie i jednej w najtańszym hoteliku w Salalah, miałem olbrzymie szczęście. Kilka osób z firmy, w której pracowałem przez ostatnie lata, zmieniło w ostatnich miesiącach pracodawcę, a ich nowy żywiciel realizuje projekt w Maskacie. Mają tu wynajęty dom, miałem możliwość noclegu za darmo, za co jeszcze raz chciałbym podziękować tym, którzy czytają bloga :) Jak i za towarzystwo, przydatne informacje, krótki wypad w góry wznoszące się nad Mutrah, super rybę w restauracji Turkish House i piwo ze sklepu dla ekspatów (cena ok. 1 rial, więc i tak dużo lepiej niż w nielicznych miejscach na mieście, takich jak hotele, gdzie sprzedawany jest alkohol) ;)

Fort w Nizwie

Suk koło fortu w Nizwie

Fort w Bahla

Omańczycy w tradycyjnych strojach

W samym Maskacie najbardziej atrakcyjną częścią miasta są okolice dzielnicy Mutrah. Znajduje się tam pałac Sułtana, kilka muzeów, nadmorska promenada, park Riyam i wzgórza oraz wadi, wśród których poprowadzono szlak trekkingowy. Można również udać się nieco dalej na południe na plażę w Qantab. Z kolei obierając przeciwny kierunek (na lotnisko) można zobaczyć piękny Wielki Meczet Sułtana Qaboosa. Po zwiedzaniu meczetu w Abu Zabi tym razem juz sobie odpuściłem. W odległości max 300 km od stolicy znajduje się kilka innych pięknych zakątków. Po pierwsze są to wadi - pustynne doliny, z których najpiękniejsze są otoczone wysokimi, pionowymi formami skalnymi, a w ich wnętrzu spotkać można piękne jeziorka i wodospady. Udało mi się odwiedzić chyba trzy najpiękniejsze wadi w Omanie. Według mnie numer jeden to Wadi Bani Khalid - jest przy tym bardzo łatwo dostępne, więc w weekendy podobno robi się tam tłoczno. Zupełnym przeciwieństwem pod tym względem jest drugie na mojej liście Wadi Al Arbeieen. Prowadzi do niego kilkunastokilometrowa droga po żwirze, kamieniach i piachu, w samym wadi nie ma wytyczonej żadnej ścieżki. Kiedy tam przyjechałem, byłem zupełnie sam. Na szczęście chwilę po mnie zjawiła się fajna grupa trzech Szwedów i Turczynka, którzy już znali to miejsce, więc chętnie się do nich przyłączyłem. Ostatnie miejsce w rankingu dla Wadi Shab, ale to też dlatego, że po dotarciu do końca szlaku nie zdecydowałem się popłynąć dalej do podobno najładniejszego tam punktu - jeziorka z wodospadem. Wszystkie wymienione wadi znajdują się na południe od Maskatu, podobnie jak dwie inne godne polecenia atrakcje. Pierwsza to rezerwat żółwi w Ras al Jinz. Można tam nocą (dostępne godziny - 21 lub 4 rano) oglądać żółwie, które przypływają składać jaja na plaży na terenie rezerwatu. Koszt wstępu 5 riali. Wysoki sezon jest podobno latem, ale wtedy temperatury w Omanie są koszmarne - 50 stopni. W trakcie mojego pobytu było 30-35 stopni, więc jeszcze OK. Ze względu na niski sezon na oglądanie żółwi miałem wątpliwości czy warto tam jechać, na szczęście się nie zawiodłem :) Widziałem trzy duże żółwie (około 1-1,5 metra długości na oko), zarówno w swoich wykopanych dziurach, jak i czołgające się po złożeniu jaj z powrotem do morza. Oraz całe mnóstwo malutkich żółwi - niektóre mylą drogę i zamiast do morza kierują się w stronę świateł hotelu. Podobno żółwie można oglądać w dużej liczbie, za darmo i w całkowitym odosobnieniu na wyspie Masirah, ale to nieco dalej na południe. Drugim miejscem po rezerwacie żółwi, które trzeba zobaczyć w tej części Omanu, jest pustynia Wahiba Sands. Pierwotnie miałem marzenie przejechać przez nią własnym autem, ale za bardzo nie było na to czasu, a i koszt przewodnika jadącego swoim autem pewnie niemały. Pozostało zatem zobaczyć tę niesamowitą pustynie o pomarańczowej barwie. Znowu dopisało mi trochę szczęścia. W miasteczku Al Wasil, po obiedzie w jednym ze wszechobecnych tu coffee shopów (gdzie wszyscy poza Tobą jedzą nie sztućcami, a rękoma), nie bardzo wiedziałem, gdzie zaczyna się droga do campów na pustyni (wjazd tylko autem 4x4), jednak akurat na stacji benzynowej jakiś Omańczyk odbierał gości, którzy nie mieli odpowiednich samochodów, aby dotrzeć na camp. Pojechałem za nim, pokazał mi w trakcie przejazdu fajne miejsce, gdzie wdrapałem się na wysoką, kilkudziesięciometrową wydmę i miałem pustynię jak na dłoni. Dalej już nawet nie jechałem :)

Wadi An Nakhour - omański Wielki Kanion (1)

Wadi An Nakhour - omański Wielki Kanion (2)

Wschód słońca na płaskowyżu Jebel Shams

Góry Al Jabal Al Akhdar

Na północ od Maskatu z kolei są piękne góry i stare forty. Warto zobaczyć forty w Nizwie i Bahli (wstępy kosztują po 500 baisa). Poza tym za cel w tym rejonie obrałem góry Al Hajar i dwa tamtejsze szlaki - nad tutejszym wielkim kanionem Wadi An Nakhur (można do niego również wjechać lub wejść - początek trasy w Wadi Ghul) oraz na najwyższy szczyt Omanu Jebel Shams (2997 m n.p.m.). Oba mają początek na płaskowyżu na wysokości ok. 2000 m n.p.m., do którego to miejsca wiedzie droga m.in. do hotelu Jebel Shams Resort. Wjazd raczej tylko samochodem z napędem 4x4. Droga jest stroma i kręta, pierwsze kilkanaście kilometrów od Wadi Ghul wiedzie asfaltem, kolejne kilkanaście po bezdrożach i dopiero przy hotelu znowu pojawia się kawałek asfaltu. W pierwszy dzień wybrałem się szlakiem W6 wiodącym z płaskowyżu do opuszczonych wiosek, cały czas nad krawędzią kanionu. Muszę przyznać, że robi ogromne wrażenie, to naprawdę Wielki Kanion. Żadne zdjęcie tego nie odda, musiałbym złożyć chyba cztery razem. Biorąc pod uwagę wysokość szczytu Jebel Shams, praktycznie pionowe ściany wąwozu mogą mieć miejscami nawet 2 km wysokości. Po nocy w aucie, plan na drugi dzień - zdobycie szczytu Jebel Shams - niestety nie wypalił. Pomijając trudności ze znalezieniem początku szlaku W4, zrezygnowałem dlatego, że nie widziałem żadnych ludzi. Staram się trzymać zasady, żeby nie wychodzić w góry sam na mało uczęszczane szlaki. Skoro jednak wstałem o świcie i miałem cały dzień, to po drodze do Maskatu zahaczylem o inne piękne pasmo górskie - Al Jabal Al Akhdar. Podobnie jak na Jebel Shams, wjeżdża się serpentynami na płaskowyż na wysokości ok. 2000 m n.p.m., gdzie można wybrać sobie jakiś szlak trekkingowy. Droga jest dobrej jakości, asfaltowa, ale wjazd tylko samochodem 4x4 - na dole sprawdza to policja. Po drodze w góry Al Jabal Al Akhdar miałem jeszcze niepożądaną przygodę - jakiś omański koleżka wjechał mi swoim poobijanym już Landcruiserem w tył samochodu, gdy hamowałem przed progiem zwalniającym. Na szczęście już przy odbiorze mój samochód miał trochę obtarć z tyłu, więc chcąc jechać w góry a nie tracić czas na formalności z policją, odpuściłem mu mając nadzieję, że nikt się nie przyczepi. Czy potrącą mi coś z depozytu dowiem się prędko, ponieważ jeszcze dziś oddaję samochód i lecę do Bangkoku, gdzie dołączy do mnie Klaudia :)