Indonezja to kraj mający turystycznie sporo do zaoferowania. Wielu kojarzy się pewnie z wyspą Bali, która jednak wcale nie jest jakimś szczególnym miejscem i trudno mi zrozumieć, czemu zawdzięcza swą popularność. Odwiedzić tylko Bali, to prawie jak nie być w Indonezji. Państwo jest olbrzymie - tysiące wysp, wiele bezludnych. A na tych zamieszkałych około 250 mln ludzi. Indonezja posiada pewne zasoby surowców, jest nawet członkiem OPEC, choć paradoksalnie obecnie jest importerem netto ropy naftowej. Dochody netto przynosi z kolei gaz ziemny. Kraj należy raczej do tych biedniejszych, taki trochę przedsionek do Trzeciego Świata (coś jak europejska Albania, choć tu opieram się tylko na zasłyszanych opiniach). Sprawia to, że pobyt tutaj ma też swoje ciemne strony, o czym i ja się przekonałem na własnej skórze. Ze stolicy Malezji - Kuala Lumpur, leciałem liniami Air Asia do miasta Surabaya na wyspie Jawa. W samolocie było nieco śmiesznie, ponieważ na pokładzie było tak na oko 150-200 pasażerów, ale oprócz mnie tylko jeden biały człowiek :D To był pierwszy znak, że kieruje się w miejsce nieodwiedzane tłumnie przez turystów. Mniej zabawnie zrobiło się po przylocie i wyjściu z lotniska. Nie mogłem wypłacić pieniędzy w żadnym z czterech bankomatów, bank zablokował też moja kartę. Sama blokada nie była problemem, zdjąłem ją po chwili SMS-em. Wciąż jednak nie mogłem dokonać wypłaty. Mój bank blokował wszelkie transakcje ze względów bezpieczeństwa. Indonezja jest oceniana jako kraj, gdzie ryzyko kradzieży, nieuprawnionych transakcji itd. jest wysokie. Właściwie to trochę mogłem się takiej sytuacji spodziewać, ponieważ ok. 2-3 miesiące przed wylotem z Polski próbowałem kupić bilety na loty wewnętrzne w Indonezji jednymi z tamtejszych linii (a nie malezyjskimi Air Asia - tu żadnych problemów z płatnościami nie ma). Wszystkie próby dokonania transakcji (czy to bezpośrednio na stronie danych linii, czy na stronie indonezyjskiej porównywarki Tiket.com) były blokowane przez mój bank. Wracając do wypłaty w bankomacie - koniec końców na szczęście udało się to kolejnego dnia, po kontakcie z bankiem (choć aby uniknąć takich sytuacji, informowałem mój bank przed wyjazdem, jakie kraje zamierzam odwiedzić). Warto było mieć ze sobą na wszelki wypadek nieco dolarów na wymianę. Z ciekawości (sytuacja nie była jeszcze krytyczna) napisałem również maila do polskiej ambasady w Dżakarcie. I wniosek jest taki, że generalnie należy liczyć na siebie, spotykanych na swojej drodze ludzi i dobre ubezpieczenie. Odpowiedź z ambasady była mniej więcej taka: poza oczywistymi radami (kontakt z bankiem, skorzystanie z przekazów pieniężnych np. Western Union), informacja mówiąca że ambasada w takiej sytuacji to właściwie nie może nic pomóc. Jedyne co mogą zrobić, to zorganizować natychmiastowy powrót do kraju, ale jest to skomplikowana procedura, wymaga osobistego stawienia się w ambasadzie w Dżakarcie i wypełnienia jakiegoś formularza. Zabawne :) Gorzej, jak ktoś rzeczywiście będzie potrzebował pomocy.
Wschód słońca nad wulkanem Bromo (2329 m n.p.m.) - kolejne ujęcie z punktu widokowego Penanjakan (2770 m n.p.m.)
I po wschodzie słońca :)
Spojrzenie w głąb krateru wulkanu Bromo (2329 m n.p.m.)
Tak więc Indonezja przywitała mnie niezbyt miło. A wybierając się tu trzeba być świadomym także innych zagrożeń. Pierwsze z nich wiąże się z faktem, że są tu aktywne wulkany oraz występują trzęsienia ziemi. W trakcie mojego pobytu trzęsienie ziemi nawiedziło Sumatrę. Na szczęście nie było tak silne jak kilkanaście lat temu, gdy wywołało falę tsunami, która zabiła setki tysięcy ludzi (m.in. w znanych kurortach w Tajlandii). W takich chwilach zawsze trzeba mieć nieco szczęścia, przykładowo w hostelu w Surabayi spotkałem dziewczynę z Belgii, która przed przylotem do Indonezji była w Australii i Nowej Zelandii. 2 godziny po jej wylocie z miasta Christchurch w Nowej Zelandii miało tam miejsce kolejne w ciągu ostatnich kilku lat silne trzęsienie ziemi. Kolejne zagrożenie wiąże się z terroryzmem i raczej jest to większe ryzyko niż w Europie. W Surabayi policja lub wojsko jest przed każdym lepszym hotelem czy centrum handlowym. Na Bali również są wzmożone środki ostrożności - np. policja wyrywkowo kontroluje autobusy i sprawdza bagaże, a przed wejściem do największego centrum handlowego w Kuta każda osoba mająca plecak czy torebkę musi pokazać jej zawartość. Zresztą również w Tajlandii zagrożenie terroryzmem jest na podobnym poziomie i zdarzają się zamachy, jednak na co dzień nie dostrzega się takiego stanu napięcia. Po takim wstępie czas jednak na parę miłych słów o Indonezji :) Choć to nie koniec jej ciemnych stron :P Surabaya była dla mnie wyłącznie dobrym punktem wypadowym w okolice dwóch czynnych wulkanów - Bromo (2329 m n.p.m.) oraz Ijen (2799 m n.p.m.). Jawa jest jednak wyspą, która ma więcej do zaoferowania. Mnie niestety nie starczyło czasu, aby wybrać się do Yogyakarty, która słynie m.in. ze znajdujących się w jej okolicy dwóch zabytkowych kompleksów świątynnych - buddyjskiego Borobudur i hinduistycznego Prambanan. Indonezja jest krajem muzułmańskim, ale spory odsetek stanowią też wyznawcy innych religii. Przykładowo z wysp, które odwiedziłem, Bali jest hinduistyczne, Flores - katolicki, a pozostałe wyspy (Jawa, Gili, Lombok) - muzułmańskie.
Na szczycie wulkanu Ijen (2799 m n.p.m.) - niestety niewiele było widać
Polski akcent na Kuta Beach na Bali
Zachód słońca na Bali
Wulkany to zdecydowanie "must see" w Indonezji. W 99% przypadków turyści odwiedzają te miejsca w ramach zorganizowanych wycieczek. Ostatecznie tak było też i w moim przypadku, choć za każdym razem (ze względu na ceny i fakt, że w górach raczej nie zwykłem brać przewodnika) mocno się zastanawiałem, czy warto. Jeśli chodzi o Bromo i Ijen, trekkingu jest tam niewiele. Główną atrakcją jest podziwianie wschodu słońca w wulkanicznej scenerii. Być może w porze suchej warto zostać w okolicach Bromo nieco dłużej, ale w porze deszczowej w ciągu dnia jest pochmurno, a popołudniami pada. Nie należy jednak absolutnie obawiać się pory deszczowej niżej, na poziomie morza. Przez 3 tygodnie pobytu w różnych zakątkach tego kraju miałem zwykle świetna pogodę, deszcz występował sporadycznie. Pozytywny skutek globalnego ocieplenia i zmian klimatycznych ;) Paręnaście lat temu podobno wyglądało to zupełnie inaczej, deszcz padał non stop. Wracając do wulkanów - za 3-dniową wycieczkę zapłaciłem 1.200.000 IDR (tak, tak - to Trzeci Świat, tu każdy jest milionerem :D). Przelicznik jest następujący: 10.000 rupii indonezyjskich (IDR) to około 3 złote. Najwyższy nominał banknotów to 100.000 IDR, co jest niewygodne, bo wypłacając nawet niezbyt duże sumy ma się zawsze gruby zwitek pieniędzy. Cena wycieczki byłaby o 300.000 IDR niższa, gdybym był z drugą osobą (zakwaterowanie było w pokojach 2-osobowych). Dodatkowo trzeba jeszcze zapłacić niemałe opłaty za wstęp do parków narodowych - w całej Indonezji z tym przesadzają. W przypadku Bromo było to 220.000 IDR, Ijen natomiast kosztował dodatkowe 150.000 IDR (normalnie jest to 100.000 IDR, ale w niedziele i święta opłaty za wstęp we wszystkich parkach narodowych są ok. 50% wyższe).
Widok na wyspę Flores z drogi do Cunca Wulang
Cunca Wulang
Labuan Bajo i niezliczone wyspy rozsiane w sąsiedztwie wyspy Flores
W cenie wycieczki miałem zapewnione prawie wszystko. "Prawie" robi jednak różnicę i pozwoliło mi poznać kolejną, mało chlubną stronę Indonezji. Jako, że transport miałem zapewniony z Probolinggo, musiałem dostać się tam z Surabayi na własną rękę. O tyle dobrze, że tak jak na wielu wyspach jakiekolwiek formy transportu zbiorowego nie istnieją (większość porusza się na skuterach), tak na Jawie istnieje na ważniejszych trasach komunikacja kolejowa i autobusowa. Podróż do Probolinggo była bardzo tania - dojazd Uberem na dworzec autobusowy, plus 30.000 IDR za bilet autobusowy (zdaje się, że jeżdżą na tej trasie również tańsze autobusy bez klimatyzacji, ale podróż to ok. 3 godziny). To co jednak dzieje się na dworcach i w autobusach, to można chyba określić mianem transportowej mafii. Na dworcach mnóstwo głośnych, natrętnych naganiaczy, którzy próbują sprzedać Ci bilet kilka razy drożej. Najlepiej w ogóle nie zaczynać rozmowy, tylko iść prosto do autobusu i dopiero jak ruszy zapłacić za bilet. Kierowcy i bileterzy jednak też są wciągnięci w proceder wyciskania kasy z turystów. Kilka kilometrów przed dworcem w Probolinggo autobus zatrzymał się, zaczęli krzyczeć "Bromo, Bromo", sugerując że turyści powinni tu wysiąść, bo to punkt przesiadkowy do Cemoro Lawang (miejscowość pod wulkanem Bromo). Oczywiście była tam co najwyżej agencja turystyczna, z której usług trzeba by było skorzystać nie mając innego wyjścia. Podobną sytuację miałem na Bali podczas przejazdu spod wulkanu Ijen. W cenie wycieczki miałem transport do przystani promowej Ketapang na wschodzie Jawy, koło Banyuwangi. Musiałem się przedostać stamtąd najpierw promem do Gilimanuk na zachodzie Bali, a następnie wzdłuż południowego wybrzeża do Seminyak (sąsiaduje z bardziej znanymi miejscami jak Kuta czy Denpasar). Trochę z lenistwa, trochę widząc że trudno będzie w ogóle zlokalizować publiczny autobus, kupiłem w jakiejś agencji w Ketapang bilet łączony do Denpasar za 100.000 IDR - i tak cena była lepsza, niż oferowano mi wcześniej. Bez pośrednictwa agencji pewnie byłoby dwa razy taniej. Podróż upływała spokojnie do momentu, jak znaleźliśmy się kilkanaście kilometrów od Denpasar. Kierowca nagle zjechał na dworzec autobusowy w Mengwi. On i taksówkarze, którzy zjawili się od razu w autobusie, zaczęli wykrzykiwać, że to już Denpasar, koniec trasy, autobus zawraca i mamy wysiadać. Trwało to dobrych parę minut i było momentami naprawdę agresywnie. Indonezyjczycy jadący autobusem nie chcieli nic mówić, spuścili głowy, ale i tak większość turystów wiedziała, że to próba oszustwa. Niektórzy wysiedli, ja ostatecznie też, ponieważ wiedziałem gdzie jestem (do Seminyak nie było tak daleko) i liczyłem, że zamówię Ubera. Niestety w niektórych miejscach w Indonezji (chodzi o konkretne punkty, a nie całe wyspy) jest zakazany i nie działa. Z Uberem się nie udało, taxi nie zamierzałem brać, na szczęście stał na uboczu jakiś minivan i wraz z poznanym w hotelu w Cemoro Lawang Holendrem wynegocjowaliśmy dobrą cenę.
Na wyspie Rinca w Parku Narodowym Komodo (1)
Na wyspie Rinca w Parku Narodowym Komodo (2)
Na wyspie Rinca w Parku Narodowym Komodo (3)
Program wycieczki na Bromo i Ijen był dość męczący ze względu na mało snu. Po przybyciu z Probolinggo do Cemoro Lawang, o 3.30 w nocy była zbiórka i transport jeepem na punkt widokowy Penanjakan (2770 m n.p.m.). Widok o wschodzie słońca niesamowity, nie tylko na Bromo, ale i Semeru (3676 m n.p.m.) - również czynny wulkan i najwyższy szczyt Jawy. Następnie zjeżdża się do kaldery wulkanu Bromo, a tam po krótkim podejściu staje się na krawędzi wulkanu, gdzie miejscowe ludy składają ofiary bogom. Bromo wyrzuca z siebie sporo szarego, czy wręcz czarnego pyłu wulkanicznego, więc nie warto zakładać białej koszulki ;) Środek dnia upłynął na transferze do Sempol, wioski położonej najbliżej wulkanu Ijen. Tutaj pobudka już o 1.30 w nocy, aby rozpocząć około 1-2 godzinny (w zależności od tempa grupy) trekking na szczyt. Następnie zejście jeszcze w nocy do krateru wulkanu, gdzie wydobywana jest siarka - pracujący tam ludzie wynoszą stąd do punktu skupu, na własnych barkach (dwa kosze przyczepione do drewnianej belki), ładunki ważące nawet ok. 100 kg. Miejsce to jest znane z powodu unikalnego na skalę świata zjawiska zwanego "blue fire". Niebieskie płomyki palącego się gazu siarkowego wyglądają w nocy jak kuchenka gazowa :) W kraterze znajduje się też bardzo ładne, turkusowe jezioro. Co do widoków ze szczytu trudno coś więcej powiedzieć, ponieważ podczas wschodu słońca niewiele było widać. Było nieco pochmurno czy też mgliście, ale wyglądało to tak, jakby przyczyną nie była pogoda, a dym wydobywający się z krateru wulkanu. Wycieczka na Bromo i Ijen to również kilka śmiesznych historii. Pierwsza wiąże się z lenistwem (?) czy też po prostu brakiem aktywności fizycznej Azjatów w życiu codziennym. Dla najbardziej leniwych w kalderze Bromo oferowany był transport na osiołku na krawędź wulkanu, a na Ijen widziałem paru kitajców wwożonych na 2-kołowych wózkach. Szczytem była jednak sytuacja na Langkawi w Malezji, gdy poprosiłem o pomoc z samochodem jakiegoś miejscowego. Miał do przejścia może 50 metrów, powiedział że podejdzie skuterem :D Druga śmieszna przygoda dotyczy całej Indonezji. Tutejsi ludzie bardzo chętnie robią sobie zdjęcia z białymi. Na Bromo było sporo turystów, ale głównie Indonezyjczyków. Nie mogłem się więc opędzić od chętnych do zdjęcia. Zwłaszcza byłem zdziwiony otwartością młodych Indonezyjek w chustach, niby muzułmanki, ale to nie Półwysep Arabski. Jedna wręcz już nie wytrzymała i usłyszałem: "you are so handsome" :D Generalnie młodzi ludzie w tym kraju są bardzo spoko. Po transferze spod wulkanu Ijen do Ketapang, podczas oczekiwania na prom na Bali, podeszła do naszej małej grupki zagranicznych turystów grupa indonezyjskich 19-latek, prosząc o konwersacje z angielskiego. Nagrywały to wszystko na telefonach, jak się okazało był to ich egzamin końcowy z angielskiego :) Podobna sytuację miałem później jeszcze raz na terenie kompleksu świątynnego Tanah Lot na Bali.
Widok ze wzgórza na wyspie Kelor
Zachód słońca nad Labuan Bajo - widok z Puncak Sylvia
Na wyspie Padar
Podczas pierwszego krótkiego pobytu na Bali potraktowałem tą wyspę wyłącznie jako miejsce krótkiego odpoczynku, wykorzystując w końcu możliwość bezproblemowego napicia się lokalnego piwa (Bintang - całkiem dobry pilsner) :) Na muzułmańskiej Jawie było to mocno utrudnione. Bali podobno jest tłumnie odwiedzane przez Australijczyków, dla których jest tu tanio, ale ceny miejscami są mocno europejskie (czy to jedzenia, czy piwa - np. w jednym z fajniejszych barów w Seminyak 80.000 IDR za duże lokalne piwo). Generalnie Indonezja jest chyba nieco droższa niż np. Tajlandia (już nie mówiąc o kosztach zwiedzania kraju). Choć oczywiście w Surabayi zdarzyło mi się jeść obiad w jakiejś lokalnej budzie za równowartość 3 zł. - inna sprawa, że w nodze kurczaka było więcej kości niż mięsa. Z Bali szybko ewakuowałem się na wyspę Flores, kupując lot do Labuan Bajo. Najtańsze bilety oferowała linia Nam Air, jednak według mnie warto dopłacić równowartość 100-200 zł. za lot w dwie strony i wybrać narodowego przewoźnika Garuda Indonesia. To jedna z nielicznych bezpiecznych linii lotniczych w Indonezji. Reszta znajduje się na czarnej liście UE. Co prawda w ostatnich latach żaden samolot pasażerski chyba się nie rozbił, ale przestrogą niech będzie np. ostatnia katastrofa samolotu wojskowego we wschodniej Indonezji, w Papui. Jeśli chodzi o wyspę Flores - atrakcją numer jeden jest oczywiście Park Narodowy Komodo, gdzie żyją największe warany na świecie (słynne smoki z Komodo). Warany żyją obecnie już tylko na dwóch wyspach - Rinca i Komodo. Piękny jest jednak cały archipelag, najlepiej wygląda z góry - z pokładu samolotu (również pagórkowate okolice Labuan Bajo wyglądają mega tuż przed lądowaniem), czy też po wdrapaniu się na jakieś wzgórze na jednej z wysp. Z tego powodu zdecydowałem się na dwie jednodniowe wycieczki łodzią do Parku Komodo. Pierwsza z nich, na położoną bliżej wyspę Rinca, kosztowała mnie 250.000 IDR (oczywiście trzeba negocjować :D) plus cały zestaw opłat za wstęp do parku narodowego 235.000 IDR. Warany oczywiście widziałem, choć ze względu na najcieplejszą porę dnia spotyka się je głównie w okolicy chat strażników parkowych, odpoczywające w cieniu. Wyspa oferuje również piękne widoki ze szlaku trekkingowego o średniej długości (jest kilka szlaków do wyboru). W drodze powrotnej zaliczyliśmy jeszcze małą wyspę Kelor z ładną plaża i widokiem ze wzgórza na wyspie. Wycieczka na Komodo jest nieco dłuższa, start już o 6 rano. Sama wyspa nie oferuje takich widoków jak Rinca, ale po drodze zahaczyliśmy też o wyspę Padar, która z kolei jest mocno górzysta i jest tam po prostu pięknie. Ten wypad kosztował mnie 500.000 IDR plus 329.000 IDR opłat parkowych (niestety trafiłem akurat na dzień świąteczny). W drodze powrotnej zaliczyliśmy jeszcze małą, urokliwą plażę (Pink Beach) oraz można było obserwować rybę nosząca nazwę manta. Nawet z pokładu łodzi, chętni podczas snorkellingu. To akurat nie dla mnie, bo nie jestem miłośnikiem pływania. Może kiedyś, snorkelling to nic szczególnego, ale już nurkowanie jest podobno fajnym doświadczeniem. Najlepsze miejsca są podobno na wschodzie, w okolicach Papui, gdzie turystów praktycznie nie ma. Sama wyspa Flores również ma niejedno piękne miejsce. Najbardziej znany jest chyba wulkan Kelimutu. Nie zdecydowałem się na tani lot z Labuan Bajo do Ende tylko po to, aby zobaczyć to miejsce, ale spotkałem w hostelu dwóch Czechów, którzy tak właśnie zrobili i wrócili zadowoleni. W okolicach Labuan Bajo (w promieniu powiedzmy około 50 km) mogę polecić piękny wodospad (Cunca Wulang - wstęp 70.000 IDR), a przy okazji jaskinię Batu Cermin (wstęp 20.000 IDR bez przewodnika) i zachód słońca nad Labuan Bajo z drogi nad miastem, ze wzgórza zwanego Puncak Sylvia. Transport zbiorowy czy tutaj, czy np. na Lomboku praktycznie nie istnieje. Jedyna sensowna opcja to skuter. Turyści mają jednak na nich mnóstwo wypadków, miejscowi - jeszcze nie widziałem :) Wybrałem więc opcję pośrednią i dogadałem się z jakimś miejscowym, aby obwiózł mnie za rozsądną cenę po miejscach, które chciałem zobaczyć.
Wyspa Padar widziana z innej strony
Słynny waran z Komodo
Widok na archipelag Komodo z okna samolotu
Z wyspy Flores wróciłem znowu na Bali, ale tylko na chwilę. Po nocy w całkiem przyjemnym miasteczku Padang Bai (znajduje się tam przystań promowa - kierunek Lombok i wyspy Gili) i spróbowaniu na kolację miejscowej ryby (barakuda :)), popłynąłem na Lombok. Cel był jeden - trekking w Parku Narodowym Rinjani. I to taki prawdziwy, a nie spacer jak na Bromo czy Ijen. I znowu pytanie, jak to zorganizować. Podczas wycieczki na Komodo spotkałem Szweda, który przyjechał do Indonezji 25 lat temu na studia, ożenił się i został. Przy okazji wspomniał m.in., jak bardzo skorumpowany jest to kraj. Podobno od lat stolica - Dżakarta, nie jest w stanie ruszyć z budową kolei naziemnej podobnej do tej w Bangkoku, mimo że pilnie tego potrzebuje (miasto jest olbrzymie - ok. 10 mln mieszkańców). Wszystkie środki na planowanie i budowę wędrują do prywatnych kieszeni. Wracając do trekkingu na Rinjani (3726 m n.p.m.) - wspomniany Szwed polecał mi wyjście bez przewodnika i wynajęcie wyłącznie tragarza (jemu udało się za 150.000 IDR). Póki wszystko jest OK, pomysł jest dobry. Gorzej jednak w sytuacji, gdy potrzebna jest pomoc. Czy ubezpieczenie wtedy zadziała, czy pokrywam koszt akcji ratunkowej z własnej kieszeni? Zwłaszcza w przypadku wyjścia na szczyt - podobno z powodu pory deszczowej Park Narodowy "zamknął" drogę na szczyt. Oznacza to mniej więcej tyle, że nie udzieli pomocy. Przewodnicy oczywiście prowadzą klientów na szczyt, czy jednak ubezpieczenie w takiej sytuacji zadziała - nie będę zgadywał. Koniec końców zdecydowałem się na 2-dniowy trekking na krawędź wulkanu. Znajduje się ona na wysokości ok. 2600-2700 metrów. Nocleg jest w namiocie tamże, tak aby rano móc oglądać w tym miejscu wschód słońca. Mój wybór był bardzo dobry, ponieważ i się można było zmęczyć (ponad 2000 metrów podejścia w pionie w jeden dzień), i widoki były dużo lepsze niż z drogi na szczyt - prowadzi ona z Sembalun, ja szedłem z Senaru. Miałem więc na krawędzi wulkanu piękny widok na szczyt i jezioro w dole. Na drodze z Sembalun fajne widoki są dopiero wyżej, ale teraz warunki do zdobycia szczytu nie są dobre. Zachód słońca był piękny, wschód beznadziejny (mgła, zachmurzenie), a na szczyt wychodzi się w nocy właśnie na wschód słońca. Ludzie jednak zdobywają szczyt również i o tej porze, i to różni ludzie. W moim lokum w Senaru (nocleg przed trekkingiem) spotkałem Singapurczyka, który był pierwszy raz w górach i wszedł na szczyt w japonkach. Idiota to chyba jedyne właściwe słowo. Na drodze nie ma żadnych większych trudności, ale to jednak góry, o tej porze jest tam bardzo ślisko, w niższych partiach błotniście. Byłem pełen podziwu dla tragarza naszej grupy, który szedł w japonkach, dźwigając na barkach bardzo ciężki ładunek (sposób transportu jak górnicy wynoszący siarkę z krateru wulkanu Ijen). I szedł tempem ok. 500 metrów w pionie na godzinę, dopiero pod koniec mocno zwolnił. Dwójka Chińczyków w mojej grupie szybko została z tyłu i dotarła dopiero po zachodzie słońca. Co do cen trekkingu - nie jest prawdą, że najlepszą cenę można dostać na miejscu, w Senaru. Ja minimalnie lepszą cenę, biorąc pod uwagę koszty transportu do Senaru (200.000 IDR za łódź plus tyle samo wytargowane w Teluk Nara za transport skuterem), wytargowałem w agencjach w Padang Bai (przystań na Bali) i Teluk Nara (przystań na Lomboku). Ostatecznie w Senaru zapłaciłem 1.300.000 IDR za trekking (przewodnik, tragarz, sprzęt, jedzenie itd.), nocleg w Senaru i wyżywienie oraz transfer na przystań w Bangsal (blisko wysp Gili). Plus 50.000 IDR za krótki trekking z "przewodnikiem" (nastoletni syn właściciela agencji) do dwóch pięknych wodospadów. Także podsumowując - szkoda zachodu na kombinowanie na własną rękę, gdy ktoś Ci proponuje dobra cenę (gość przyszedł rano przed moim wyjazdem z Padang Bai z dużo lepszą ofertą niż poprzedniego wieczoru). Dodatkowo miałem w głowie cenę 1.100.000 IDR za 2-dniowy trekking na szczyt (wszystko w cenie wraz z transferem z wysp Gili) - o takiej kwocie wspomniała mi Belgijka poznana w Surabayi.
Moi "przewodnicy" do pięknych wodospadów koło Senaru
Widok na Rinjani (3726 m n.p.m.), w dole m.in. jezioro i gorące źródła
Zachód słońca na Senaru Rim - w dali widać m.in. trzy wysepki Gili oraz jeden z wulkanów na Bali
Po trekkingu udałem się na wyspy Gili. Jak już wspomniałem, miałem zapewniony transfer do Bangsal. To kolejne miejsce z gatunku dworzec autobusowy w Surabayi lub Probolinggo. Trochę już tym wszystkim byłem zmęczony, więc w agencji, która organizowała mój trekking, kupiłem bilet na łódź na Gili Trawangan za 30.000 IDR. Pieniądze żadne, więc nie o to chodzi. Jeszcze zostałem zachęcony tekstem, że będzie to fastboat. Nie do końca wierzyłem, mówiąc właścicielowi agencji na pożegnanie, że nie jest uczciwy (jak to z takimi mendami bywa, pewnie bardzo się przejął). Odnosiło się to bardziej do trekkingu. Chciałem, aby zwrócił mi część pieniędzy, ponieważ zapłaciłem za usługę, a na górze okazało się, że Chińczycy mają wykupiony 3-dniowy trekking, więc schodziłem sam do Senaru. Było mi to na rękę, ale chodzi o fakt, że zapłaciłem za coś i tego nie otrzymałem. Z kolei z łódką na wyspy Gili było tak, jak można było przewidzieć. Po dojechaniu do Bangsal kierowca już nie mówił, że to będzie fastboat, a shuttle boat. Po odebraniu biletu w porcie okazało się, że jest to najtańszy public boat za 15.000 IDR. Jeśli chodzi o Gili Trawangan, poza sezonem nie ma tam dużo ludzi i jest bardzo fajnym miejscem, z turkusowym morzem i białym piaskiem na plaży. Idealne miejsce, aby chwilę odpocząć po trekkingu, dużo lepsze niż Bali. Każda z trzech wysp Gili jest niewielka, można je stosunkowo szybko obejść pieszo. Nie ma tam samochodów, skuterów itd. Wyłącznie rowery i bryczki. Po relaksie na Gili Trawangan nadszedł czas na ponowny powrót na Bali. Bilet łączony (łódź do Padang Bai plus transfer do hotelu w Kuta) kupiłem już w Teluk Nara za niezła cenę 300.000 IDR, ale widziałem na wyspach Gili, że można znaleźć nawet i za 250.000 IDR. Wybrałem miejscowość Kuta głównie dlatego, że jest blisko lotniska, i podobnie jak Seminyak leży przy jedynej długiej plaży na wyspie - Kuta Beach. Nie należy ona do najpiękniejszych - brązowy piasek, dużo śmieci przypływających z Jawy w okresie od listopada do stycznia. Jej jedyny plus to oprócz długości świetne warunki do nauki surfingu. Chciałem spróbować, ale miejscowi szybko mi uświadomili, że nie ma to sensu, jeśli nie mieszkam dłużej w takim miejscu jak to. Potrzeba około 3 miesięcy codziennej nauki, aby osiągnąć poziom średniozaawansowany. Przynajmniej gdy nadeszła większa fala popatrzyłem na paru miejscowych wymiataczy (zwłaszcza jeden 10-latek mający już sponsora). Jeśli chodzi o moją ocenę Bali, to jak już wspomniałem na wstępie nie jest to zbyt atrakcyjne miejsce. Lepiej eksplorować inne wyspy, a na Bali polecam pięknie położoną świątynię Tanah Lot (na skale wystającej z morza, a obok wyrastają klify). Nie udało mi się dotrzeć do Ubud i zobaczyć tarasów ryżowych Jatiluwih lub Tegallalang, które to miejsca są na pewno małym plusikiem całego Bali. Tymczasem czas już pożegnać się z Indonezją i spędzić święta i Sylwestra w cywilizacji białego człowieka - w Australii :) Tam czeka na mnie kolejne wyzwanie (budżetowe - znalezienie kompanów do podróży wzdłuż wschodniego wybrzeża i podział kosztów), ponieważ Klaudia postanowiła mimo kupionych biletów do Indonezji i Australii zostać na malezyjskiej wyspie Langkawi, pewnie przez czas bliżej nieokreślony patrząc na to, jak to było dotychczas. I tyle, blog nie jest miejscem na oceny towarzyszy podróży.
Gili Trawangan
Tanah Lot (1)
Tanah Lot (2)
0 komentarze:
Prześlij komentarz