Po blisko 6 miesiącach wojaży nadszedł czas powrotu :) Zanim jednak przejdę do podsumowania, czas jeszcze na kilka słów o ostatnich 2 tygodniach podróży. Ze stolicy Chile - Santiago, udałem się do Ekwadoru. Moim celem było największe, po stolicy Quito, miasto w tym kraju - Guayaquil. Powód był prosty. Tylko z tych dwóch miast można dostać się bezpośrednio na Wyspy Galapagos. Z Chile do Ekwadoru leciałem, z przesiadką w peruwiańskiej Limie (która swoją drogą wygląda jak Trzeci Świat), kolumbijskimi liniami Avianca. Później korzystałem jeszcze z ich usług wracając z Guayaquil, z przesiadką w Bogocie, do Europy - do Barcelony. Avianca należy do Germana Efromowicza, Żyda z brazylijskim i polskim paszportem. Jak dobrze pamiętam, korzystając z tego, że ma polskie korzenie, wyrobił sobie nasz paszport w momencie, gdy miał ochotę przejąć jakieś europejskie linie lotnicze, a przepisy pozwalały na to tylko inwestorowi z paszportem kraju Unii Europejskiej. Z kolei z Guayaquil na Wyspy Galapagos i z powrotem leciałem liniami LATAM - firmy powstałej kilka lat temu po fuzji chilijskich linii LAN i brazylijskiego przewoźnika TAM. I tak to generalnie w Ameryce Południowej wygląda - rynek jest zdominowany przez dwie dość drogie, jak na tradycyjnych przewoźników lotniczych przystało, linie lotnicze - Avianca i LATAM. Lokalna konkurencja, poza rzeczywiście tanimi liniami Sky Airline w Chile, to zwykle również przewoźnicy tradycyjni (np. Aerolineas Argentinas w Argentynie). Nie ma co jednak narzekać, bo Wyspy Galapagos to miejsce unikalne w skali świata. Warto wydać niemało (ok. 1400 zł. w dwie strony) na bilet lotniczy plus ponieść kolejne wydatki na miejscu - lokalsi "kroją" turystów na każdym kroku. Pierwszy tego typu wydatek czeka już przed wylotem. Trzeba zapłacić 20 USD (walutą w Ekwadorze jest dolar amerykański - przypomniał mi się tu przypadek Czarnogóry, która jednostronnie przyjęła euro jako walutę narodową). Za co jest dokładnie ta opłata - nie do końca wiadomo. Dostaje się jakiś papierek (nazwijmy to "kartą turysty" odwiedzającego Wyspy Galapagos) i przeprowadzana jest dodatkowa kontrola bagażu - co akurat jest zrozumiałe. Po przylocie na Wyspy Galapagos trzeba zapłacić 100 USD opłaty za wstęp do Parku Narodowego obejmującego cały archipelag. Jak to w biednych krajach bywa, Ekwadorczycy płacą kilka dolarów, natomiast dla "białego" turysty jest inny cennik. Najgorsze jest jednak to, że gdy popłynąłem na inną wyspę archipelagu - Isla Isabela, musiałem zapłacić 10 USD. Trudno powiedzieć za co, skoro za wstęp obejmujący cały archipelag płaciłem już po przylocie. Wylądowałem i miałem powrót z lotniska na wyspie Baltra. Poza portem lotniczym nie ma na niej kompletnie nic - od razu jest się transportowanym na sąsiednią Isla Santa Cruz. Najpierw darmowym autobusem do przystani, następnie promem za 1 USD, i dalej do Puerto Ayora. Tu opcje są dwie - autobus za 2 USD lub droga taxi. Na Wyspach Galapagos taksówką jest każdy samochód. I w 99% przypadków jest to pick-up - taki odsetek jest chyba niespotykany nigdzie indziej na świecie :) Autobus dojeżdża do centrum i na przystań w Puerto Ayora. Jeśli jednak jedziemy na lotnisko, już tak prosto nie jest. Odjazd jest z terminala autobusowego na granicy miasteczka, więc trzeba wziąć najpierw taxi za 2 USD.
Opuncje w drodze do Tortuga Bay
Tortuga Bay
Tortuga Bay - liczne czarne skały będące świadectwem tego, ze Wyspy Galapagos to wyspy wulkaniczne
Czarna, morska iguana - gatunek endemiczny, występujący tylko na Wyspach Galapagos (jedyna jaszczurka na świecie żyjąca w środowisku wodnym)
Przechodząc jednak do meritum, czyli tego, co jest do zobaczenia na Wyspach Galapagos - miejsce jest znane z bardzo dużej liczby endemicznych gatunków fauny i flory. Czasami można odnieść wrażenie, jakby się cofnęło w czasie i znalazło w erze przedpotopowej, w epoce dinozaurów. Wystarczy wspomnieć olbrzymie żółwie lądowe, czarne iguany czy gatunek ptaków przypominający prehistoryczne pterodaktyle. Można tu również znaleźć piękne plaże i zatoki. Jeśli więc ktoś nie jest miłośnikiem nurkowania, wydanie "grubych" pieniędzy na powszechnie oferowane tutaj kilkudniowe rejsy to zwykłe marnotrawstwo i strata czasu, ponieważ to co najpiękniejsze jest do zobaczenia na lądzie. Archipelag składa się z większej liczby wysp, ale turystycznie przemieszcza się zwykle między trzema z nich - Isla Santa Cruz, Isla Isabela oraz Isla San Cristobal. Odwiedziłem pierwsze dwie z nich. Powody były trzy: czas, budżet i fakt, że na San Cristobal właściwie nie ma nic, czego nie byłoby na dwóch pozostałych wyspach. Praktycznie na każdej wyspie znajduje się miejsce, gdzie można zobaczyć olbrzymie żółwie lądowe. Najlepszym miejscem jest jednak Rezerwat "El Chato" (wstęp 3 USD) na Isla Santa Cruz - żółwie żyją tutaj nie w zamknięciu, a właściwie na wolności. Pojechałem tam z Puerto Ayora rowerem (20 km w jedną stronę, koszt wypożyczenia roweru to 10 USD za pół dnia) i miałem szczęście spotkać żółwie już po drodze, tuż przy jezdni czy też przechodzące drogę :) Isla Santa Cruz jest pagórkowata, więc lekko nie było - pierwsze 15 km to praktycznie ciągły podjazd do wioski Santa Rosa. Na tym odcinku jest dobrej jakości ścieżka rowerowa. Zjazd z powrotem do Puerto Ayora to sama przyjemność :) Rowerem wybrałem się również na Playa El Garrapatero - trasa podobna charakterem do poprzedniej, dystans również. Jest to z pewnością jedna z najpiękniejszych plaż archipelagu. Za najładniejszą jest chyba uznawana plaża okalająca Tortuga Bay. Jest łatwo dostępna z Puerto Ayora - wiedzie do niej 2,5-kilometrowa ścieżka wśród opuncji. Wstępy na obie plaże są darmowe, są jednak zamykane o 17 ze względu na ochronę przyrody. Podejrzewam, że można wtedy zobaczyć jeszcze więcej tutejszych unikalnych mieszkańców. Jednak nawet w dzień nie jest źle - łatwo spotkać czarne iguany czy też obserwować liczne ptactwo, na czele z brunatnymi pelikanami. Jakoś nie udało mi się natomiast dostrzec głuptaków. Z kolei aby zobaczyć lwy morskie, wystarczy przejść się na jakąkolwiek przystań. Nie widziałem natomiast tutejszych pingwinów - jedynych żyjących w okolicach równika. Po tym, jak zobaczyłem ich setki w Patagonii, już nie miałem "ciśnienia", żeby płacić ok. 150 USD za jakieś jednodniowe rejsy tylko po to, żeby zobaczyć pingwiny. Jeśli chodzi o Isla Isabela, to niedaleko głównego miasteczka - Puerto Villamil, jest jakieś zamknięte ranczo z żółwiami (wyglądało jak hodowla) - w ogóle nie umywa się do Rezerwatu "El Chato". A także praktycznie tuż obok jest jeziorko, nad którym można zobaczyć kilka flamingów. Główną atrakcją wyspy jest jednak krótki, półdniowy trekking na wulkany Sierra Negra i Chico. Koszt trekkingu to 35 USD (w cenie lunchbox i woda). Mnie się udało zapłacić nieco mniej, ponieważ ze spotkaną wcześniej dwójką Polaków (o czym później) zapłaciliśmy 100 USD za trzy osoby. Isla Isabela to wyspa, na której znajduje się kilka wulkanów, a wspomniana Sierra Negra to nie tylko charakterystyczny krajobraz - średnica kaldery to około 10 km. Erupcja tego wulkanu miała miejsce nie tak dawno temu, bo w 2005 roku, i doprowadziła do zapadnięcia się górnej części stożka wulkanicznego.
Żółwie-olbrzymy spotkane przy głównej drodze i scieżce rowerowej na Isla Santa Cruz
Jeden z żółwi w Rezerwacie "El Chato"
To chyba największy (i niewykluczone, ze najstarszy) żółw, jakiego widziałem, choć na zdjęciu tego nie widać
Ten znak drogowy po prostu musi być obecny na Isla Santa Cruz :)
Pomiędzy wyspami kursują łodzie typu speedboat. Cena wynosi 30 USD, choć widziałem niedaleko przystani w Puerto Ayora jedną agencję turystyczną, w której można było kupić bilet za 25 USD. Nie jest to oczywiście koszt całkowity :D W celu dotarcia z bagażem na łódź i odwrotnie podczas wysiadania, trzeba skorzystać z wodnej taksówki - koszt 0,50 USD na Isla Santa Cruz oraz 1 USD na Isla Isabela. Dzięki temu poznałem na Isla Isabela dwóch Polaków - jednemu z nich pożyczyłem parę centów. Panowie Krzysiek i Andrzej (przepraszam za tych Panów :D) co prawda byli w wieku podobnym do moich rodziców, ale nie czułem różnicy wieku :) Poza towarzystwem (również po powrocie na Isla Santa Cruz), były też inne plusy. W trójkę można było znaleźć tańszy nocleg, a Wyspy Galapagos to miejsce bardzo drogie. Kiedy przed przylotem zobaczyłem ceny na Booking.com, stwierdziłem że jest to miejsce gdzie wcześniejsza rezerwacja nie ma najmniejszego sensu i znajdę coś dużo tańszego i lepszego na miejscu. Tak też było - wiele osób nie zna po angielsku ani słowa, i nie korzysta z kanałów internetowych. Zresztą internet na całym archipelagu działa beznadziejnie. Nie wiem jak jest z szukaniem noclegu na miejscu w wysokim sezonie, który swoją drogą trudno powiedzieć z czego wynika. W marcu pogoda była z reguły bardzo dobra, jedynie po południu zwykle przychodził raczej krótki deszcz. Fajną praktyką jest na Wyspach Galapagos (podobnie jak na pustyni Atacama) to, że w każdym hotelu czy pensjonacie w cenie noclegu zawarty jest dostęp do wody z dystrybutora. Wracając do plusów spotkania rodaków - Pan Krzysiek jest w Polsce właścicielem górskiego pensjonatu, czasami również gotuje i zgłosił się na ochotnika jako osoba, która przyrządzi rybę. Tym sposobem mieliśmy świetne jedzenie w ilości i cenie nieosiągalnej w tutejszych restauracjach. Na Isla Isabela kupiliśmy od miejscowych 2 kg świeżego tuńczyka płacąc 7 USD za kilogram, z kolei na Isla Santa Cruz taką samą ilość w cenie 5 USD za kilogram - bezpośrednio w porcie od jakiegoś rybaka tuż po połowie. Tyle o Wyspach Galapagos, natomiast o reszcie Ekwadoru niestety niewiele mogę napisać. Wróciłem na krótko do Guayaquil, więc jedyne co mi się udało zobaczyć, to kawałek tego miasta. Mimo, że Ekwador jest biednym krajem (pewnie gdzieś na poziomie Indonezji), to Guayaquil robi nawet nienajgorsze wrażenie. Nad rzeką zbudowano ładną promenadę (Malecon), warto zobaczyć też tutejszą katedrę i całe mnóstwo żółto-zielonych iguan na skwerze przed Katedrą :) Więcej biedy widzi się dopiero oddalając od centrum - jak np. ja pokonując pieszo odcinek 3 km do hostelu. Jeśli chodzi o transport na lotnisko, z tego co wiem można dojechać metrobusem. Ja akurat tym razem korzystałem z niedrogich tutaj taksówek. Za kurs z hostelu na lotnisko płaciłem ok. 4 USD. Z lotniska do centrum jest drożej - najlepiej ustalić cenę przed kursem, 5 USD to niezła cena. Co do kwestii pieniędzy w Ekwadorze - bankomaty są również na Wyspach Galapagos, ale nie wszędzie. Isla Isabela jest tak nielicznie zamieszkała, że tam bankomatów nie ma. Podobno najlepiej wypłacać gotówkę w bankomatach Banku Pichincha - max kwota jednorazowej wypłaty to 500 USD i bankomat nie pobiera prowizji. Nie mogłem go jednak zlokalizować na lotnisku i wypłaciłem w innym - Banco del Pacifico. Miał ograniczenie jednorazowej wypłaty do 300 USD i pobrał symboliczną prowizję 1,53 USD. Ceny w turystycznych miejscach wcale nie są niskie (piwo również drogie, choć ekwadorski Pilsener całkiem, całkiem; jest sprzedawany również w takich śmiesznych, małych puszkach - wcześniej w Chile widziałem już w nich Coca-Colę, pojemność myślę że poniżej 0,2l), jednak jako że kraj jako taki jest biedny, nie używa się tu właściwie banknotów o wyższych nominałach. Nawet wypłacając 500 USD, dostanie się 25 banknotów o nominałach 20 USD. Poza tym wybierając się np. do Ekwadoru trzeba mieć świadomość, że to nie jest zbyt cywilizowane miejsce. Ja przed wylotem z Guayaquil do Kolumbii i dalej do Europy, chwilę przed boardingiem, miałem okazję przypomnieć sobie programy o Polakach siedzących w ekwadorskich więzieniach za przemyt narkotyków. Zostałem wezwany na dodatkową kontrolę odprawionego bagażu, a idąc tam zobaczyłem nad wejściem tabliczkę "Narco control ...". Po kontroli, tak jak pozostali kontrolowani pasażerowie, musiałem się podpisać na jakiejś liście. Jak wybrano osoby do kontroli, trudno mi na 100% stwierdzić - osoby mające dodatkowo zabezpieczony bagaż (folia, kłódka itp.), obcokrajowcy czy też losowo.
Siesta :)
Zachód Słońca na Isla Isabela
Wulkaniczny krajobraz Isla Isabela - w drodze powrotnej z Wulkanu Chico
Playa El Garrapatero
Po powrocie do Europy spędziłem jeszcze kilka dni w Barcelonie, a już za kilkanaście godzin ponownie będę witał się z Warszawą :) O samej Barcelonie nie ma co się rozpisywać - miejsce raczej dobrze znane, pierwsze na świecie pod względem liczby turystów w ciągu roku. A poza tym - Europa, cywilizacja, prawie jak w domu. To już nie jak podróż dookoła świata :D Miłośnicy futbolu muszą w Barcelonie wybrać się do Muzeum FC Barcelona, w cenie 25 EUR również wejście na stadion Camp Nou. Ma już swoje lata, czeka go modernizacja i daleko mu do naszego Stadionu Narodowego. Tym razem to Europa będzie gonić nas. Poza tym Barcelona to tak znane miejsca jak wzgórze Montjuic i tamtejszy pałac (warto zobaczyć to miejsce również z tarasu widokowego na Placa Espanya), słynny kościół Sagrada Familia, dzielnica Barrio Gotic z katedrą i wąskimi uliczkami, deptak Las Ramblas czy nadmorska Barceloneta. Plus świetne hiszpańskie jedzenie (polecam owoce morza w okolicach Barcelonety - Port Olimpic, np. paella z owocami morza, a na przystawkę ośmiorniczki - w szczególności wyborcom PiS-u, aby mogli poczuć się jak Marek Belka na słynnej kolacji z "afery taśmowej" :D) oczywiście są pewne elementy wspólne z Ameryką Południową, jak np. niektóre dania mięsne czy empanady - pierożki o różnym nadzieniu. Sagrada Familia jest pewnie jednym z wyższych budynków w mieście - dominuje tu niska zabudowa, praktycznie nie ma szklanych wieżowców. Z kolei Las Ramblas czy Barceloneta nawet w marcu są zatłoczone jak zakopiańskie Krupówki latem. Aż boję się pomyśleć, jak to wygląda w szczycie sezonu. Tłumy turystów to z pewnością minus Barcelony, która poza tym jest naprawdę fajnym miastem. Z mniej oczywistych celów turystycznych warto wybrać się pociągiem do Montserrat. Choć i tam jest tłumnie, zwłaszcza w miejscach dostępnych kolejkami. W dodatku na każdym kroku spotykałem Rosjan (ściślej - mówiących po rosyjsku, z czego większość na pewno była Rosjanami). Nie do końca wiem, z czego to wynika. Tylu turystów z Rosji - chyba niekoniecznie. Sankcje, zapaść gospodarcza, ubóstwo większości społeczeństwa. Plus na świecie nie spotyka się prawie w ogóle podróżujących Rosjan. Nowobogaccy, którzy swego czasu zalali Hiszpanię czy Londyn - pewnie w części tak. Tak czy inaczej trudno czuć sympatię do narodu, który jest jednym z najbardziej zindoktrynowanych na świecie i ma władze jakie ma. W przypadku wypadu do Montserrat polecam zakup biletu łączonego za 20,50 EUR - obejmuje podróż tam i z powrotem pociągiem linii R5 z Placa Espanya do Aeri de Montserrat oraz kolejkę linową (lepsze widoki niż z kolei linowo-terenowej z Monastril) na wzgórze ze słynnym klasztorem. Dalej polecam pieszą wycieczkę na Sant Jeroni (1237 m n.p.m.) - widok nie tylko na wszystkie strony świata (Morze Śródziemne, Pireneje), ale też na liczne góry o nietypowych kształtach. Pociąg (linia R2) to również najlepszy środek transportu z dworca Sants na lotnisko El Prat (pomiędzy terminalami jeździ darmowy autobus). Warto po przylocie zakupić za 9,95 EUR kartę T-10, która umożliwia 10-krotny przejazd środkami komunikacji miejskiej - czyli pociągiem z i na lotnisko plus w zależności od potrzeb pewnie metrem po mieście.
Brunatny pelikan - jeden z symboli Wysp Galapagos
Liczne iguany na skwerze przed Katedrą w Guayaquil
Kościół Sagrada Familia - jeden z symboli Barcelony
Montserrat - pod szczytem Sant Jeroni (1237 m n.p.m.)
Jakbym podsumował moją blisko półroczną podróż? Z pewnością gdybym nie pojechał, żałowałbym do końca życia. A tak była to na pewno świetna decyzja, świetny czas (co nie znaczy, że zawsze była sielanka - budżet miałem ograniczony) i mimo różnych ryzyk, jakie się z nią wiązały, absolutnie niczego nie żałuję. Chyba nie będzie przesadą, gdy napiszę, że było to najlepsze pół roku w życiu :) Podsumowując krótko w punktach:
1/ zdrowie - to najważniejsze i szczęśliwie ani razu nie miałem najmniejszych problemów zdrowotnych, wyłączając jednodniowe przeziębienie w Malezji wskutek nadużywania klimatyzacji przez kierowcę autobusu
2/ budżet - przekroczony, ale w dopuszczalnych granicach (10%, czyli 5 tys. zł.). Planowałem wydać 50 tys. zł. Około 1/3 na transport dookoła świata, 2/3 na życie i atrakcje (czyli ok. 200 zł. dziennie przez 180 dni). Generalnie były to dobre założenia, choć oczywiście gdzieś wydałem trochę mniej, a gdzieś trochę więcej. Jakoś się to jednak zbilansowało, a przekroczenie budżetu to raczej efekt tego, że było intensywnie i nie odpuszczałem swoich celów. Wręcz za wszelką cenę, czego efektem niespodziewane wydatki: po ok. 1 tys. zł. za lot helikopterem nad nowozelandzkimi Alpami Południowymi oraz transport z Rotoruy do Parku Narodowego Tongariro czy też wypad na Wyspy Galapagos (2 tys. zł. wydatków więcej).
3/ pieniądze i bagaż - bagażu ani razu linie lotnicze nigdzie nie zapodziały, natomiast jeśli chodzi o pieniądze niestety straciłem ok. 200 USD (mam nadzieję odzyskać od mojego banku na drodze reklamacji) po tym, gdy moja karta debetowa została zeskanowana (podejrzewam, że podczas jednej z wypłat z bankomatu w Indonezji) i użyta pod koniec grudnia do wypłaty gotówki na Filipinach
4/ trochę statystyki :D - odwiedziłem 4 kontynenty, 14 krajów (w przypadku Peru czy Kolumbii mając tam tylko przesiadkę), odbyłem 23 loty samolotem i 4 razy wypożyczałem samochód. Całą resztę trudno byłoby zliczyć :)
5/ Polska vs świat - myślę, że co poniektórzy powinni bardziej docenić w jakim kraju żyją, co mają i stosunkowo niskie ceny w Polsce. Oczywiście w krajach rozwiniętych wciąż poziom życia jest nieco wyższy niż w Polsce (choć to też zależy od miejsca i zawodu - przykładowo porównując takie same stanowiska w Warszawie i Londynie pewnie nieraz okaże się, że po uwzględnieniu poziomu cen w Warszawie żyje się lepiej), ale dużo więcej ludzi na świecie żyje w biedzie, nieraz skrajnej.
6/ czas - planowałem 6 miesięcy w podróży, wyszło 5,5 miesiąca. I nie tylko budżetowo było to dobre założenie. Fajnie jest podróżować, ale po takim czasie człowieka bardzo mocno ciągnie do kraju, wszystkiego co tam zostawił i swojego jednego, stałego miejsca. Czy w przyszłości zamierzam taki wyjazd powtórzyć? Chyba niekoniecznie (choć never say never :D), natomiast krótsze wyjazdy - jak najbardziej. Teraz czas na powrót do rzeczywistości :)