Zachód słońca z widokiem na 12 Apostołów - najbardziej znane miejsce Great Ocean Road

Miesiąc w Australii to z jednej strony szmat czasu. Z drugiej - potrzebowałbym drugie tyle na zobaczenie tego, na co nie starczyło mi czasu. Przede wszystkim mam tu na myśli kilkudniowy objazd Tasmanii, zachodnie wybrzeże (a także kawałek południowego na zachód od Great Ocean Road) oraz Outback (na czele z charakterystyczną, świętą górą Aborygenów - Uluru). Co zatem udało mi się zobaczyć? Z Noosa skierowałem się dalej na południe do pierwszej dużej australijskiej metropolii na mojej drodze - Brisbane. Później odwiedziłem jeszcze Sydney i Melbourne. Z pewnością są to dobre i spokojne jak na metropolie miejsca do życia i pracy, ale z punktu widzenia backpackera - szkoda na nie poświęcać wiele czasu. Nie po to się przyjeżdża do Australii, lecz dla natury :) Zwłaszcza, że Australia została zasiedlona przez "białego" człowieka stosunkowo niedawno, więc tutejsze miasta nie mają długiej historii. Jest to zaledwie około 200 lat, w tutejszych szkołach właściwie nie uczy się historii, bo za bardzo nie byłoby o czym mówić :D W Brisbane czy Sydney widać w centrum nieco starszych budynków, w stylu przypominającym angielski. Jednak miejsca, dla których warto na chwilę się tam zatrzymać, to zupełnie co innego. Mam tu na myśli przede wszystkim ładnie zagospodarowane centra miast nad rzekami. W Brisbane stworzono sztuczną lagunę / baseny i fajnie zagospodarowano nabrzeże. W Sydney również warto się wybrać na dłuższy spacer nabrzeżem - od Darlings Harbour, przez Dzielnicę Biznesową, dalej pod znanym mostem Harbour Bridge, gdzie odsłoni się widok na słynna operę. Na żywo nie robi jednak aż takiego wrażenia. Polecam natomiast na chwilę relaksu Ogrody Botaniczne tuż za operą, gdzie już jest dużo mniej ludzi niż w drodze do opery. Sydney jest znane również z dwóch plaży miejskich - Manly i Bondi. Na Bondi Beach nie dotarłem, z kolei Manly Beach - z jednej strony dobrze jest odpocząć od miasta nad oceanem, z drugiej jest tam sporo ludzi, a miejsce na pewno nie jest wyjątkowe - ostrzeżenia o okresowych zakazach kąpieli że względu na zanieczyszczenia, rury wychodzące wprost do morza i momentami zapach ścieków mówią same za siebie. Łatwo tam natomiast spotkać w drodze z jednej plaży na drugą ciekawą jaszczurkę - polska nazwa to agama wodna :) Na Manly Beach dostać można się miejskim promem, odpływającym z przystani leżącej między Harbour Bridge a operą. Cena w jedną stronę wynosi 8,70 AUD.

Brisbane

Sztuczna laguna w Brisbane

W drodze do Byron Bay

Widok spod latarni morskiej (najbardziej wysunięty na wschód punkt na stałym lądzie w Australii) na wschodnią plażę w okolicach Byron Bay

W Brisbane i Melbourne spędziłem zaledwie po jednym dniu. W Sydney z kolei trzy dni, ale jeden z nich wykorzystałem na wypad poza miasto - w Góry Błękitne. Swoją nazwę (ang. Blue Mountains) zawdzięczają niebieskiej poświacie unoszącej się nad górami - podobno jest to zasługa porastającego ten obszar gęstego lasu eukaliptusowego. Szczerze jednak mówiąc nic takiego nie dostrzegłem, być może podczas wschodu czy zachodu słońca jest to bardziej zauważalne. Same góry są natomiast jak najbardziej warte odwiedzenia. Co prawda niewysokie (ok. 1000 m n.p.m.), z dobrze przygotowanymi ścieżkami - bardziej to spacer niż trekking, ale piękne. Australia nie ma gór z prawdziwego zdarzenia, to chyba jej jedyna poważna wada. Na szczęście blisko jest Nowa Zelandia, do której zmierzam :) Wracając jednak do Gór Błękitnych - jest to dobre miejsce na jednodniową wycieczkę z Sydney. Dotarłem tam pociągiem (koszt biletu 10 AUD w jedną stronę). Podróż trwa 2 godziny. Główną miejscowością jest Katoomba, skąd najbliżej do kilku przeróżnych kolejek górskich (nie korzystałem) i ścieżek turystycznych. Najbardziej znanym miejscem są trzy charakterystyczne skały, zwane Trzy Siostry. Zdecydowałem się na wędrówkę ścieżką turystyczna z Katoomby do sąsiedniej miejscowości Leura, skąd złapałem pociąg powrotny do Sydney. Pokonałem odcinek tzw. Cliff Walk (szlak rzeczywiście cały czas prowadzi krawędzią urwistego zbocza) od Katoomba Falls, przez kilka punktów widokowych (na czele z Echo Point) na wspomniane Trzy Siostry, włącznie z wejściem na nie przygotowaną ścieżką, skończywszy w Leura krótko po minięciu tamtejszego wodospadu. Z innych atrakcji, jakie oferują australijskie metropolie (i nie tylko), trzeba wspomnieć na pewno zoo. Jest to kraj, w którym żyje tyle unikalnych gatunków zwierząt, że nie powinno to dziwić. Nie odwiedziłem żadnego zoo po wyjeździe z Cairns, natomiast z tego co się orientuję polecane są m.in. Lone Pine Koala Sanctuary w Brisbane czy też bardziej na północ - Australia Zoo w okolicach Noosa, założone przez słynnego australijskiego przyrodnika prowadzącego programy telewizyjne, znanego jako łowca krokodyli - Steve'a Irwina.

Dzielnica biznesowa Sydney

Harbour Bridge

Opera w Sydney i tutejsze drapacze chmur

Agama wodna w okolicach Manly Beach

W drodze z Brisbane do Sydney zrobiłem stopa w Byron Bay. Miejsce imprezowe i bardzo popularne - co ma odzwierciedlenie w dostępności i cenach miejsc noclegowych. Jak komuś mało zabawy, to niedaleko jest miejscowość Nimbin - jak się śmiali chłopaki z agencji turystycznej w Cairns, zwana "australijskim Amsterdamem". Miałem jednak nieco inne priorytety :D W Byron Bay byłem krótko, miejsce jest dość zatłoczone, natomiast na pewno warte zobaczenia. Piękna plaża, niezłe fale i mnóstwo surferów, oraz fajna trasa spacerowa klifem do latarni morskiej - jest to najbardziej wysunięte miejsce na wschód na australijskim stałym lądzie. Widać stamtąd również praktycznie zupełnie pustą, równie piękną plażę na wschodnim brzegu. Podobnie było w Noosa - na północy tłok nad rzeką, na wschodzie właściwie pusta plaża nad oceanem w Sunshine Beach. Eksplorowanie Wschodniego Wybrzeża zakończyłem w Sydney. Dalej nie ma już nic specjalnie ciekawego (trudno uznać za ciekawą stolicę Australii - Canberrę, która powstała tak naprawdę ok. 100 lat temu w podobny sposób jak Brasilia w Brazylii) i do Melbourne poleciałem samolotem. Tym razem nie Jetstarem, a próbującymi trochę z nim konkurować na kilku trasach tanimi liniami singapurskimi - Tigerair. Paradoksalnie podróż samolotem na trasie Sydney - Melbourne nie dość, że jest krótka, to jeszcze nieraz tańsza niż autobusem. Na lotnisko w Sydney można dostać się w kilkanaście minut z centrum miasta pociągiem - bilet kosztuje 17,90 AUD. Na południu Australii, mimo że lato, pogoda była jak nad Bałtykiem (który swoją drogą plażami mógłby konkurować z niejednym miejscem na świecie) :) Niezbyt ciepło (ok. 20 stopni, często nawet mniej), pogoda kapryśna. Głównym celem była Great Ocean Road - słynna, widokowa droga prowadząca wybrzeżem na odcinku ok. 200 kilometrów od Torquay do Warrnambool. I ze względu na zmienną pogodę udało się tylko tyle, ponieważ chciałem zobaczyć najpiękniejsze miejsca przy dobrej pogodzie, a nie po prostu je "zaliczyć". Z celów niezrealizowanych miałem w głowie m.in. Park Narodowy Wilsons Promontory, Grampiany czy Wyspę Phillipa że słynną "paradą" pingwinów. Co do parków narodowych - jest ich w Australii mnóstwo i nie ma żadnych opłat za wstęp. Jedynym wyjątkiem była wycieczka na Whitsunday Island, gdzie w cenie było 65 AUD na tzw. reef tax - przypuszczalnie to jakiś podatek idący na ochronę Wielkiej Rafy Koralowej, której niestety pewnie i tak nic nie pomoże.

Sklep z kapeluszami w Katoombie

Góry Błękitne - z lewej słynne Trzy Siostry

Great Ocean Road gdzieś między Lorne a Apollo Bay

Koala napotkany przy drodze na Przylądku Otway

W Melbourne wypożyczyłem na lotnisku samochód. Tak jak generalnie polecam porównywarkę Rentalcars.com, ponieważ to chyba najlepsze narzędzie do znalezienia auta w dobrej cenie (chyba, że ktoś szuka na Australię czegoś niestandardowego, przystosowanego do spania itd.), tak czasami dopiero po fakcie człowiek dowiaduje się czasami o detalach, które kosztują stosunkowo niewiele, ale zwłaszcza w tak długiej podróży jak moja warto nie tracić w taki sposób pieniędzy. Otóż jak się okazało portal ten pobiera płatności za rezerwacje samochodów w walucie kraju, w którym się aktualnie przebywa (wykrywane jest to automatycznie przez portal). Sprawia to, że mając podpiętą do płatności kartę kredytową PLN, straciłem kilkanaście złotych na przewalutowaniach z AUD. Z innych spraw podobnego kalibru, warto unikać rezerwowania przez Booking.com noclegów, w przypadku których wymagana jest jakaś przedpłata. Zdarzyło mi się to dwukrotnie w Australii. Hostele powinny pobrać przedpłatę w AUD. Niestety świadomie lub nie dają zarobić jakiemuś lokalnemu pośrednikowi zajmującemu się wymianą walut - firmie Travelex. Karta kredytowa została w moim przypadku obciążona kwotą w euro, oczywiście po niekorzystnym kursie z kilkuprocentową marżą firmy Travelex. Zupełnie bez mojej wiedzy i zgody. Po fakcie dostajemy w hostelu potwierdzenie transakcji do podpisania, żeby formalnie było wszystko w porządku. To jednak stosunkowo mało istotne sprawy, Great Ocean Road wynagrodziła to z nawiązką. Rozpoczynając w Torquay, na sam początek jesteśmy w miejscu pięknie położonym nad oceanem, ze słynną Bells Beach. Plaża ta jest znana zarówno z widoków, jak i wśród surferów. Torquay generalnie sprawia wrażenie stolicy surfingu, znajduje się tu nawet australijskie Narodowe Muzeum Surfingu. Jadąc Great Ocean Road na zachód od Torquay, przedsmak pięknych widoków (i kolejne ładne plaże) mamy na odcinku od Lorne do Apollo Bay. Dalej trasa prowadzi przez zalesiony przylądek Otway - można odbić z głównej drogi na południe, aby znaleźć się w najbardziej na południe wysuniętym punkcie na australijskim stałym lądzie. Polecam nie tylko ze względu na widoki, ale też możliwość zobaczenia koali. Mnie się to udało nawet przy głównej drodze, niesamowite są te zwierzęta :) A w dalszej drodze jezdnię przebiegał mi nie tylko kangur, ale również właśnie koala :D Jeśli chodzi o widoki, to co najlepsze zostaje na koniec. Udało mi się złapać piękny zachód słońca w punkcie widokowym na tzw. 12 Apostołów - dwanaście urwistych skał wyrastających z oceanu wzdłuż wybrzeża. Przez kilka dni, w których miałem wynajęty samochód, służył mi on również do spania. Polecam aplikację WikiCamps, stanowiącą dobre źródło informacji m.in. o licznych, w tym darmowych kempingach. Trzeba jedynie nieco uważać na policję. Tak jak nie widziałem na drogach radarów ani policjantów z "suszarką" (co nie znaczy, że łamałem ograniczenia - mandaty są podobno bardzo wysokie), tak zdarza się, że kontrolują parkingi itd. Często są tam postawione znaki mówiące o zakazie kempingu, spania w samochodzie itd. Trzeba więc w miarę rozsądnie wybierać takie miejsca, choć trudno czasami nie łamać przepisów. Podobnie z parkowaniem w miasteczkach. Znaki mówiące o np. max 2 godzinach parkowania są po prostu idiotyczne. I nie wyobrażam sobie, że ktoś to kontroluje, bo monitoringu nigdzie nie widziałem. Widziałem również znaki mówiące o maksymalnym czasie parkowania 90 minut przed galerią handlową, ale dotyczyło to tylko części miejsc parkingowych.

Na kangury też trzeba uważać :)

Great Ocean Road w okolicach 12 Apostołów

Zachód słońca na punkcie widokowym na 12 Apostołów - spojrzenie w drugą stronę

Melbourne - widok spod Shrine of Remembrance

Ostatni dzień w Australii, po powrocie z Great Ocean Road, spędziłem w Melbourne. Miasto to ma wiele wspólnych cech z Sydney czy Brisbane. Nieco wieżowców w dzielnicy biznesowej, w centrum miasta miejsca, w których można się zrelaksować. Przede wszystkim dużo zieleni. Idąc od głównej stacji kolejowej na Flinders Street najpierw warto zahaczyć o nowocześnie wyglądający plac - Federation Square. Dalej ruszyłem przez parki w stronę Shrine of Remembrance, powstałej dla upamiętnienia ofiar I wojny światowej pochodzących z australijskiego stanu Victoria. Miejsce to oferuje również świetny widok na miasto. Stąd rzut beretem do Ogrodów Botanicznych, które jak widać nierzadko można spotkać w australijskich miastach (również w Sydney czy Cairns). Zobaczyłem również trochę nieco starszej architektury jadąc do centrum i z powrotem w stronę lotniska tramwajem. Na gapę :) Nie można tu kupić biletów jednorazowych, trzeba kupić kartę, którą się doładowuje. Nawet nie miałem takiej możliwości na stacji końcowej przy galerii handlowej Westfield, gdzie zostawiłem samochód. No i trochę optymizmu dodały plakaty w tramwajach mówiące o tym, że jazda bez biletu niekoniecznie od razu oznacza mandat (max 229 AUD). Może się skończyć na upomnieniu :) Obyło się zatem bez niechcianych przygód zarówno w Melbourne, jak i podczas całego miesiąca spędzonego w Australii. Piękny, olbrzymi i przyjazny kraj, ale czas ruszać dalej :)
Whitsunday Island

Moją australijską przygodę rozpocząłem na północy kraju, w Cairns. Plan był prosty - w ciągu około miesiąca przemierzyć wschodnie wybrzeże Australii i dotrzeć na południe do Melbourne. Z indonezyjskiej wyspy Bali dotarłem do Cairns australijskimi tanimi liniami Jetstar. To w pewnym sensie tutejszy odpowiednik malezyjskich linii Air Asia, bezkonkurencyjnych w Azji Południowo-Wschodniej. Ma bardzo szeroką siatkę połączeń i zwykle najniższe ceny - choć nie jest to już tak tanio jak w Azji. Szok cenowy można przeżyć dopiero na miejscu. Oczy wyszły mi na wierzch, gdy pierwszego dnia w Cairns wszedłem do minimarketu i zobaczyłem ceny - śmiało można porównywać do Szwajcarii. Największym zaskoczeniem była woda mineralna - 1,5-litrowa butelka kosztowała 4-5 AUD, kupując dwie można było obniżyć cenę jednej butelki do ok. 3 AUD. Przelicznik jest prosty - 1 AUD (dolar australijski) to około 3 złote. Na szczęście woda z kranu jak najbardziej nadaje się tutaj do picia :) Jak zatem zwiedzić Australię i nie zbankrutować? Jeśli chodzi o żywność, to trzeba liczyć minimum 10 AUD za jedzenie na mieście - opcje do wyboru to słynna sieć Domino's Pizza (pizzę można kupić już za 5,95 AUD, ale do tego dochodzi ponad 2 AUD za np. puszkę coli; swoją drogą bardzo dobra pizza, w Polsce jeszcze w tej sieci nie próbowałem), oczywiście McDonald's, czasami można natknąć się na jakiś kebab, czy też promocje w lokalach zwane MealDeal (zdarza się, że info jest w hostelach, np. w Cairns można było dostać kupony do jednego z barów - 9 AUD za jedno z wybranych dań plus małe piwo). Piwo jest tu bardzo drogie - w barach pod 10 AUD za duże piwo, w sklepie przykładowo blisko 15 AUD za sześciopak małych piwek. Jeśli jest kuchnia w hostelu, można czasami coś samemu przygotować - chyba jedyne produkty w "polskich" cenach, jakie kupowałem w sklepach, to spaghetti i sosy. Z innych ciekawostek Australijczycy kochają barbecue, w wielu miejscach jak parki czy promenady jest niezbędna do tego infrastruktura. Co do transportu na dłuższych dystansach - Jetstar ma bardzo gęsta siatkę połączeń i znośne ceny. Ale to chyba mało istotne, bo według mnie Australię najlepiej przemierzać samochodem lub autobusem. Bardziej znanym przewoźnikiem jest Greyhound, ale np. na Wschodnim Wybrzeżu ma konkurenta w postaci firmy Premier. Ja zdecydowałem się na zakup biletu typu Hop-On / Hop-Off przewoźnika Premier. Pozwala mi przebyć trasę z Cairns do Sydney wzdłuż Wschodniego Wybrzeża w ciągu 90 dni, wysiadając po drodze gdzie i na jak długo mam ochotę. Kosztował 309 AUD (standardowo 320 AUD, ale dostałem zniżkę w agencji turystycznej, w której rezerwowalem również 2-3 wycieczki). Cena jest o ile pamiętam ok. 100 AUD niższa niż identyczny bilet Greyhounda. Jedynym powodem jest chyba to, że Greyhound jeździ częściej, Premier - tylko raz dziennie. Można więc zostać w dupie, warto wcześniej rezerwować miejsce na konkretny przejazd. Zabawne jest w Australii to, że zarówno zarezerwowany wcześniej przejazd na danym odcinku, jak i wykupione wycieczki, trzeba ponownie potwierdzać (mimo wcześniejszego dokonania płatności). W zależności od firmy 1-5 dni przed, czasami jest możliwość wysłania maila, czasami trzeba dzwonić. Wracając do kosztów, wszystko jest jakby się nie starać zaoszczędzić droższe niż w większości krajów. Hostele również, rekordzista to hostel w Byron Bay, gdzie dopiero zmierzam, ale mam już rezerwację - 59 AUD za jedną noc (na szczęście będzie to tylko jedna noc). Słyszałem, że w Nowej Zelandii są podobne kwiatki, co nie napawa mnie optymizmem.

Sztuczna laguna w Cairns

Chillout w okolicach laguny w Cairns

Misie koala to dość leniwe stworzenia :)

Koala and me :)

Do Cairns przyleciałem 3 dni przed Wigilią, więc zabawiłem tam chwilę dłużej, tak aby ruszyć dalej po Świętach. 25 grudnia Australijczycy mają wolne, choć kilka sklepów czy McDonald's były otwarte. Są jakieś dekoracje świąteczne na głównej ulicy czy deptaku, ale generalnie zbytnio chyba tu się nie obchodzi Świąt. A 26 grudnia wyglądał jak dzień zakupowego szału w galerii handlowej. Trochę mi brakowało polskiej atmosfery Świąt, potraw itd. :) W Cairns natomiast nie ma co robić aż tyle dni. Jest to niezbyt duże, spokojne i sympatyczne miasto - jak większość w Australii :) Ma piękną, długa promenadę oraz sztuczną mini lagunę, a także marinę. Warto wybrać się również do Ogrodów Botanicznych, najlepiej z centrum ruszając na północ promenadą. Dobre miejsce na dłuższą przechadzkę wśród bujnej, tropikalnej roślinności. Cairns, co może dziwić, właściwie nie ma plaży. Co najwyżej kawałek błotnistego wybrzeża, na które praktycznie nikt nawet nie schodzi z promenady. W okolicy Cairns zrobiłem sobie dwie jednodniowe wycieczki. Pierwsza z nich to przejazd koleją linową Skyrail (cena 50 AUD w jedną stronę) ze Smithfield do Kurandy - miasta znanego z podtrzymywania aborygeńskich tradycji (to teraźniejszość, daleka przeszłość jeśli chodzi o podejście do Aborygenów raczej nie jest powodem do dumy Australijczyków). Z Cairns do Smithfield można dotrzeć za 3,70 AUD jednym z kilku autobusów miejskich mających przystanek przed galerią handlową sąsiadującą z dworcem kolejowym. Z kolei połączenie z Kurandą zapewnia firma Trans North - cena 6,70 AUD. W Kurandzie można odwiedzić za 20 AUD mini zoo, na wypadek gdy niektórych tutejszych oryginalnych "mieszkańców" nie uda nam się zobaczyć na wolności. No i jest to niepowtarzalna okazja, aby za dodatkową opłatą zrobić sobie zdjęcie trzymając na rękach i przytulając misia koalę. Te sympatyczne stworzenia są strasznie leniwe, śpią nawet 20 godzin na dobę :) Drugi wypad, na jaki się zdecydowałem, to położone dalej na północy atrakcyjne miejsca. Bez własnego samochodu jedyną opcją jest wycieczka zorganizowana. Cena australijska - 139 AUD. Program obejmował parę punktów widokowych i urokliwych plaż w drodze do Cape Tribulation - przylądka znanego z tego, że leży w sąsiedztwie dwóch cudów natury wpisanych na listę UNESCO - Wielkiej Rafy Koralowej oraz lasów deszczowych Daintree. W Parku Narodowym Daintree zaliczyliśmy przechadzkę przygotowaną ścieżką edukacyjną oraz rejs po rzece, gdzie widzieliśmy z dość bliska kilka krokodyli. W drodze powrotnej odwiedziliśmy jeszcze wąwóz - Mossman Gorge, oraz przejazdem miasteczko Port Douglas. Generalnie są to wszystko miejsca warte odwiedzenia, a ceny - cóż, skoro tu się przyjechało, nie pozostaje nic innego jak zaakceptować.

Pająk w Parku Narodowym Daintree

Cardwell - w drodze z Cairns do Airlie Beach

Airlie Beach (1)

Airlie Beach (2)

Australia to, tak jak się spodziewałem, nie tylko piękny i olbrzymi kraj, ale również wygląda na świetne miejsce do życia (w przeciwieństwie do Azji). Trzeba tylko odpowiednio zarabiać w miejscowej walucie ;) Cisza, spokój, olbrzymie przestrzenie, piękna natura i niejeden gatunek zwierząt niespotykany nigdzie indziej na świecie. Przemierzając kraj i pokonując tysiące kilometrów można poczuć wolność na całego :) Gęstość zaludnienia jest niewielka, Australia wydaje się również mieć bardzo rozsądna politykę imigracyjną (czego nie można powiedzieć o działaniach Złotej Pani za naszą zachodnią granicą). Ilość ciapatego koleżeństwa jest bardzo ograniczona i pod kontrolą. Natomiast jeśli chodzi o wizy turystyczne, jest to kraj bardzo przyjazny dla Polaków. W przeciwieństwie do USA, które wciąż jako jedyny kraj rozwinięty traktują nasz naród jak gorszy gatunek człowieka, często bezpodstawnie odmawiając przyznania wizy turystycznej i utrzymując wskaźnik odrzuceń na takim poziomie, aby nie musieć znosić wiz. Jeśli chodzi o wizę australijską - aplikuje się online, podając kilka podstawowych danych i po chwili (w moim przypadku 10-15 minut) otrzymuje się roczną wizę turystyczną. Również przy wjeździe do Australii pogranicznicy są bardzo sympatyczni, co najwyżej mogą rozbawić pytania związane z butami czy sprzętem do sportów wodnych - chodzi o to, że miały kontakt z glebą czy wodą w innym kraju. Ja pokazałem swoje buty trekkingowe, ale że były w miarę czyste, miła pani tylko podziękowała i dodatkowe czyszczenie nie było konieczne :) Z mniej sympatycznych przygód dostałem pod choinkę "prezent" w postaci nieautoryzowanego użycia danych mojej debetowej karty walutowej. Ktoś wypłacił z mojego konta 10.200 peso filipińskich. Przy drugiej próbie wypłaty mój bank zablokował kartę. Na szczęście nie jest zastrzeżona, bo to by oznaczało konieczność produkcji duplikatu karty. W obecnej sytuacji mogę odblokować kartę wyłącznie na moment wypłaty pieniędzy, dzwoniąc do banku. Dobrze, że istnieją takie aplikacje jak Viber :) Inaczej wydałbym fortunę na połączenia z numerami stacjonarnymi w Polsce. Co do utraconej kwoty, staram się ją odzyskać od banku na drodze reklamacji. Szkoda jednak całej sytuacji, bo próbując minimalizować ryzyko korzystałem z karty głównie wypłacając (rzadko) gotówkę z bankomatów. Poza tym płaciłem nią tylko 3 razy w punktach usługowych na lotniskach, gdy już nie miałem lokalnej waluty, oraz w agencji turystycznej w Cairns, gdy nie miałem wystarczająco dużo gotówki. Podejrzewam więc, biorąc pod uwagę jakim krajem jest Indonezja, że to właśnie podczas jednej z wypłat w bankomacie w tym kraju przechwycono dane mojej karty.

Whitehaven Beach

Plaża w okolicach miejscowości Rainbow Beach

Gnając przed siebie przez dziesiątki kilometrów plaży - Fraser Island :)

Lake Mackenzie na Fraser Island

Z Cairns ruszyłem na południe do Airlie Beach. Jest to spokojne i piękne miejsce, będące punktem wypadowym na Whitsunday Island - wyspę słynąca m.in. z Whitehaven Beach. To zdecydowanie jedno z najpiękniejszych (o ile nie najpiękniejsze) niegórskie miejsce jakie widziałem. Biały, drobny piasek, turkusowa woda i generalnie rajska sceneria :) Na jednodniową wycieczkę polecam firmę Ocean Rafting - nie będzie to nudny rejs łodzią, odrobina adrenaliny zapewniona. Koszt to 164 AUD z lunchem, w cenie zawarta jest opłata 65 AUD za wstęp do parku narodowego. Sylwestra z kolei spędziłem nieco bardziej na południu - na Fraser Island. To również piękna i zdecydowanie warta odwiedzenia wyspa, będąca największą wyspą piaszczystą na świecie. Punktem wypadowym było spokojne nadmorskie miasteczko Rainbow Beach. Na Fraser Island spędziłem 3 dni. Polecam jako organizatora firmę Pippies. Nie będzie to nudny, wyłącznie imprezowy wypad. Noclegi są w namiotach na campingu przy plaży, w dzień natomiast robi się objazd po wyspie jeepami, wspinając się na punkty widokowe i odwiedzając takie miejsca jak Lake Mackenzie (bardzo czyste jezioro, a piasek na plaży tak biały jak na plażach Whitsunday Island), Champagne Pools czy Lake Wabby. Już samo pokonywanie dziesiątek kilometrów pięknymi plażami to fajna sprawa, dodatkowo to niepowtarzalna okazja, aby prowadzić samochód 4WD na piasku, wydmach i leśnych nieutwardzonych drogach. Dla większości chętnych była to nowość, ja akurat już miałem swój pierwszy raz w Omanie :) Krótko mówiąc - Fraser Island w takiej formule to super sprawa. Koszt - udało mi się we wspomnianej agencji w Cairns uzyskać cenę 449 AUD za 3-dniową wycieczkę (2 noce) wraz z wyżywieniem, plus zawarto w niej jeszcze dwa noclegi w hostelu Pippies w Rainbow Beach - jeden przed wycieczką, drugi po powrocie.

Wydmy prowadzące do Lake Wabby na Fraser Island

Na jednym z punktów widokowych na Fraser Island

Coolum Beach

Widok z podejścia na Mount Coolum (208 m n.p.m.) na północ - w dali widać Sunshine Beach, gdzie mieszkałem

W Australii bardzo mnie zaskoczyło, że wśród turystów czy to w hostelach, czy na wycieczkach zorganizowanych jest mnóstwo Niemców. Zdecydowanie stanowią większość. Często nie są to nawet studenci, a 19-latkowie po maturze. Podobno bardzo popularne jest w Niemczech zrobienie sobie roku przerwy po maturze i przyjazd do Australii w ramach programu Work and Travel. Jeśli ktoś na studiach w Polsce się na to decydował, wybierał raczej USA. Dla Niemców jednak Australia jest chyba ziemia obiecaną i wcale im się nie dziwię :) Wracając jednak do mojej podróży wzdłuż Wschodniego Wybrzeża - kolejnym przystankiem była Noosa. Spędziłem tam 3 dni i początkowo miałem plan wykorzystać je na przeprawę kajakiem przez Noosa Everglades - tutejsze bagna i lasy namorzynowe. Zarezerwowałem to jeszcze w agencji turystycznej w Cairns, ponieważ dali mi to za darmo (na miejscu w Noosa trzeba jedynie uiścić 50 AUD opłaty za wstęp). Jest to wycieczka z rodzaju self-guided - dostaje się mapy, praktyczne informacje, robi wspólne zakupy jedzenia i rusza kilkuosobową grupą w dzicz. Doświadczyłem już jednak czegoś podobnego w Tajlandii w ramach kilkugodzinnej wycieczki, więc ostatecznie uznałem że szkoda mi poświęcać na to aż 3 dni i odwołałem rezerwację. Była to bardzo dobra decyzja. Noosa i okolice to piękne miejsce. Mieszkałem w Sunshine Beach, położonym nad piękną, długą plażą. Polecam wynająć rower (w moim hostelu dostałem bardzo fajnego Treka za 25 AUD za cały dzień) i pojechać na południe wzdłuż wybrzeża pod górę Mount Coolum (208 m n.p.m.). Wejście zajmuje może 20 minut. Z powrotem warto się zatrzymać w Coolum Beach, z kolejną piękną plażą w okolicy. Ja na koniec dnia wybrałem się jeszcze nad rzekę Noosa - dobre miejsce na relaks. W sumie ok. 60-70 km na rowerze, ale teren jest bardzo atrakcyjny krajobrazowo, bo pagórkowaty. Czułem się więc jakbym przejechał ze 100 km. Z kolei na północ od miasteczka warto wybrać się szlakiem prowadzącym wzdłuż wybrzeża, dookoła Parku Narodowego Noosa, do Noosa Heads i przy okazji na tamtejszy punkt widokowy. Niesamowite widoki z licznych klifów, również na surferów w miejscach, gdzie trzeba sporych umiejętności. Podobno również szansa na zobaczenie żółwi, delfinów czy koala. Ja nie miałem okazji, i generalnie tak to wyglądało przez ostatnie 2 tygodnie. Dużo się mówi o kangurach czy dingo, ale wbrew pozorom trudno je spotkać na wolności. Widziałem je tylko z dala, po jednym razie. Poza tym parę pająków czy jaszczurek. I jest to naturalne, jeśli przestrzega się podstawowych zasad, jak przechowywanie jedzenia w zamkniętych pojemnikach (a nie w namiotach) na campingu czy chodzenie w grupie, a nie samemu na wypadek bliskiego spotkania z dingo na Fraser Island. Mam jedynie odrobinę nadziei, że na południu Australii będę miał więcej szczęścia, jeśli chodzi o spotkanie na wolności kangurów czy koala :)