Pożegnanie z Krajem Kangurów

Zostaw komentarz
Zachód słońca z widokiem na 12 Apostołów - najbardziej znane miejsce Great Ocean Road

Miesiąc w Australii to z jednej strony szmat czasu. Z drugiej - potrzebowałbym drugie tyle na zobaczenie tego, na co nie starczyło mi czasu. Przede wszystkim mam tu na myśli kilkudniowy objazd Tasmanii, zachodnie wybrzeże (a także kawałek południowego na zachód od Great Ocean Road) oraz Outback (na czele z charakterystyczną, świętą górą Aborygenów - Uluru). Co zatem udało mi się zobaczyć? Z Noosa skierowałem się dalej na południe do pierwszej dużej australijskiej metropolii na mojej drodze - Brisbane. Później odwiedziłem jeszcze Sydney i Melbourne. Z pewnością są to dobre i spokojne jak na metropolie miejsca do życia i pracy, ale z punktu widzenia backpackera - szkoda na nie poświęcać wiele czasu. Nie po to się przyjeżdża do Australii, lecz dla natury :) Zwłaszcza, że Australia została zasiedlona przez "białego" człowieka stosunkowo niedawno, więc tutejsze miasta nie mają długiej historii. Jest to zaledwie około 200 lat, w tutejszych szkołach właściwie nie uczy się historii, bo za bardzo nie byłoby o czym mówić :D W Brisbane czy Sydney widać w centrum nieco starszych budynków, w stylu przypominającym angielski. Jednak miejsca, dla których warto na chwilę się tam zatrzymać, to zupełnie co innego. Mam tu na myśli przede wszystkim ładnie zagospodarowane centra miast nad rzekami. W Brisbane stworzono sztuczną lagunę / baseny i fajnie zagospodarowano nabrzeże. W Sydney również warto się wybrać na dłuższy spacer nabrzeżem - od Darlings Harbour, przez Dzielnicę Biznesową, dalej pod znanym mostem Harbour Bridge, gdzie odsłoni się widok na słynna operę. Na żywo nie robi jednak aż takiego wrażenia. Polecam natomiast na chwilę relaksu Ogrody Botaniczne tuż za operą, gdzie już jest dużo mniej ludzi niż w drodze do opery. Sydney jest znane również z dwóch plaży miejskich - Manly i Bondi. Na Bondi Beach nie dotarłem, z kolei Manly Beach - z jednej strony dobrze jest odpocząć od miasta nad oceanem, z drugiej jest tam sporo ludzi, a miejsce na pewno nie jest wyjątkowe - ostrzeżenia o okresowych zakazach kąpieli że względu na zanieczyszczenia, rury wychodzące wprost do morza i momentami zapach ścieków mówią same za siebie. Łatwo tam natomiast spotkać w drodze z jednej plaży na drugą ciekawą jaszczurkę - polska nazwa to agama wodna :) Na Manly Beach dostać można się miejskim promem, odpływającym z przystani leżącej między Harbour Bridge a operą. Cena w jedną stronę wynosi 8,70 AUD.

Brisbane

Sztuczna laguna w Brisbane

W drodze do Byron Bay

Widok spod latarni morskiej (najbardziej wysunięty na wschód punkt na stałym lądzie w Australii) na wschodnią plażę w okolicach Byron Bay

W Brisbane i Melbourne spędziłem zaledwie po jednym dniu. W Sydney z kolei trzy dni, ale jeden z nich wykorzystałem na wypad poza miasto - w Góry Błękitne. Swoją nazwę (ang. Blue Mountains) zawdzięczają niebieskiej poświacie unoszącej się nad górami - podobno jest to zasługa porastającego ten obszar gęstego lasu eukaliptusowego. Szczerze jednak mówiąc nic takiego nie dostrzegłem, być może podczas wschodu czy zachodu słońca jest to bardziej zauważalne. Same góry są natomiast jak najbardziej warte odwiedzenia. Co prawda niewysokie (ok. 1000 m n.p.m.), z dobrze przygotowanymi ścieżkami - bardziej to spacer niż trekking, ale piękne. Australia nie ma gór z prawdziwego zdarzenia, to chyba jej jedyna poważna wada. Na szczęście blisko jest Nowa Zelandia, do której zmierzam :) Wracając jednak do Gór Błękitnych - jest to dobre miejsce na jednodniową wycieczkę z Sydney. Dotarłem tam pociągiem (koszt biletu 10 AUD w jedną stronę). Podróż trwa 2 godziny. Główną miejscowością jest Katoomba, skąd najbliżej do kilku przeróżnych kolejek górskich (nie korzystałem) i ścieżek turystycznych. Najbardziej znanym miejscem są trzy charakterystyczne skały, zwane Trzy Siostry. Zdecydowałem się na wędrówkę ścieżką turystyczna z Katoomby do sąsiedniej miejscowości Leura, skąd złapałem pociąg powrotny do Sydney. Pokonałem odcinek tzw. Cliff Walk (szlak rzeczywiście cały czas prowadzi krawędzią urwistego zbocza) od Katoomba Falls, przez kilka punktów widokowych (na czele z Echo Point) na wspomniane Trzy Siostry, włącznie z wejściem na nie przygotowaną ścieżką, skończywszy w Leura krótko po minięciu tamtejszego wodospadu. Z innych atrakcji, jakie oferują australijskie metropolie (i nie tylko), trzeba wspomnieć na pewno zoo. Jest to kraj, w którym żyje tyle unikalnych gatunków zwierząt, że nie powinno to dziwić. Nie odwiedziłem żadnego zoo po wyjeździe z Cairns, natomiast z tego co się orientuję polecane są m.in. Lone Pine Koala Sanctuary w Brisbane czy też bardziej na północ - Australia Zoo w okolicach Noosa, założone przez słynnego australijskiego przyrodnika prowadzącego programy telewizyjne, znanego jako łowca krokodyli - Steve'a Irwina.

Dzielnica biznesowa Sydney

Harbour Bridge

Opera w Sydney i tutejsze drapacze chmur

Agama wodna w okolicach Manly Beach

W drodze z Brisbane do Sydney zrobiłem stopa w Byron Bay. Miejsce imprezowe i bardzo popularne - co ma odzwierciedlenie w dostępności i cenach miejsc noclegowych. Jak komuś mało zabawy, to niedaleko jest miejscowość Nimbin - jak się śmiali chłopaki z agencji turystycznej w Cairns, zwana "australijskim Amsterdamem". Miałem jednak nieco inne priorytety :D W Byron Bay byłem krótko, miejsce jest dość zatłoczone, natomiast na pewno warte zobaczenia. Piękna plaża, niezłe fale i mnóstwo surferów, oraz fajna trasa spacerowa klifem do latarni morskiej - jest to najbardziej wysunięte miejsce na wschód na australijskim stałym lądzie. Widać stamtąd również praktycznie zupełnie pustą, równie piękną plażę na wschodnim brzegu. Podobnie było w Noosa - na północy tłok nad rzeką, na wschodzie właściwie pusta plaża nad oceanem w Sunshine Beach. Eksplorowanie Wschodniego Wybrzeża zakończyłem w Sydney. Dalej nie ma już nic specjalnie ciekawego (trudno uznać za ciekawą stolicę Australii - Canberrę, która powstała tak naprawdę ok. 100 lat temu w podobny sposób jak Brasilia w Brazylii) i do Melbourne poleciałem samolotem. Tym razem nie Jetstarem, a próbującymi trochę z nim konkurować na kilku trasach tanimi liniami singapurskimi - Tigerair. Paradoksalnie podróż samolotem na trasie Sydney - Melbourne nie dość, że jest krótka, to jeszcze nieraz tańsza niż autobusem. Na lotnisko w Sydney można dostać się w kilkanaście minut z centrum miasta pociągiem - bilet kosztuje 17,90 AUD. Na południu Australii, mimo że lato, pogoda była jak nad Bałtykiem (który swoją drogą plażami mógłby konkurować z niejednym miejscem na świecie) :) Niezbyt ciepło (ok. 20 stopni, często nawet mniej), pogoda kapryśna. Głównym celem była Great Ocean Road - słynna, widokowa droga prowadząca wybrzeżem na odcinku ok. 200 kilometrów od Torquay do Warrnambool. I ze względu na zmienną pogodę udało się tylko tyle, ponieważ chciałem zobaczyć najpiękniejsze miejsca przy dobrej pogodzie, a nie po prostu je "zaliczyć". Z celów niezrealizowanych miałem w głowie m.in. Park Narodowy Wilsons Promontory, Grampiany czy Wyspę Phillipa że słynną "paradą" pingwinów. Co do parków narodowych - jest ich w Australii mnóstwo i nie ma żadnych opłat za wstęp. Jedynym wyjątkiem była wycieczka na Whitsunday Island, gdzie w cenie było 65 AUD na tzw. reef tax - przypuszczalnie to jakiś podatek idący na ochronę Wielkiej Rafy Koralowej, której niestety pewnie i tak nic nie pomoże.

Sklep z kapeluszami w Katoombie

Góry Błękitne - z lewej słynne Trzy Siostry

Great Ocean Road gdzieś między Lorne a Apollo Bay

Koala napotkany przy drodze na Przylądku Otway

W Melbourne wypożyczyłem na lotnisku samochód. Tak jak generalnie polecam porównywarkę Rentalcars.com, ponieważ to chyba najlepsze narzędzie do znalezienia auta w dobrej cenie (chyba, że ktoś szuka na Australię czegoś niestandardowego, przystosowanego do spania itd.), tak czasami dopiero po fakcie człowiek dowiaduje się czasami o detalach, które kosztują stosunkowo niewiele, ale zwłaszcza w tak długiej podróży jak moja warto nie tracić w taki sposób pieniędzy. Otóż jak się okazało portal ten pobiera płatności za rezerwacje samochodów w walucie kraju, w którym się aktualnie przebywa (wykrywane jest to automatycznie przez portal). Sprawia to, że mając podpiętą do płatności kartę kredytową PLN, straciłem kilkanaście złotych na przewalutowaniach z AUD. Z innych spraw podobnego kalibru, warto unikać rezerwowania przez Booking.com noclegów, w przypadku których wymagana jest jakaś przedpłata. Zdarzyło mi się to dwukrotnie w Australii. Hostele powinny pobrać przedpłatę w AUD. Niestety świadomie lub nie dają zarobić jakiemuś lokalnemu pośrednikowi zajmującemu się wymianą walut - firmie Travelex. Karta kredytowa została w moim przypadku obciążona kwotą w euro, oczywiście po niekorzystnym kursie z kilkuprocentową marżą firmy Travelex. Zupełnie bez mojej wiedzy i zgody. Po fakcie dostajemy w hostelu potwierdzenie transakcji do podpisania, żeby formalnie było wszystko w porządku. To jednak stosunkowo mało istotne sprawy, Great Ocean Road wynagrodziła to z nawiązką. Rozpoczynając w Torquay, na sam początek jesteśmy w miejscu pięknie położonym nad oceanem, ze słynną Bells Beach. Plaża ta jest znana zarówno z widoków, jak i wśród surferów. Torquay generalnie sprawia wrażenie stolicy surfingu, znajduje się tu nawet australijskie Narodowe Muzeum Surfingu. Jadąc Great Ocean Road na zachód od Torquay, przedsmak pięknych widoków (i kolejne ładne plaże) mamy na odcinku od Lorne do Apollo Bay. Dalej trasa prowadzi przez zalesiony przylądek Otway - można odbić z głównej drogi na południe, aby znaleźć się w najbardziej na południe wysuniętym punkcie na australijskim stałym lądzie. Polecam nie tylko ze względu na widoki, ale też możliwość zobaczenia koali. Mnie się to udało nawet przy głównej drodze, niesamowite są te zwierzęta :) A w dalszej drodze jezdnię przebiegał mi nie tylko kangur, ale również właśnie koala :D Jeśli chodzi o widoki, to co najlepsze zostaje na koniec. Udało mi się złapać piękny zachód słońca w punkcie widokowym na tzw. 12 Apostołów - dwanaście urwistych skał wyrastających z oceanu wzdłuż wybrzeża. Przez kilka dni, w których miałem wynajęty samochód, służył mi on również do spania. Polecam aplikację WikiCamps, stanowiącą dobre źródło informacji m.in. o licznych, w tym darmowych kempingach. Trzeba jedynie nieco uważać na policję. Tak jak nie widziałem na drogach radarów ani policjantów z "suszarką" (co nie znaczy, że łamałem ograniczenia - mandaty są podobno bardzo wysokie), tak zdarza się, że kontrolują parkingi itd. Często są tam postawione znaki mówiące o zakazie kempingu, spania w samochodzie itd. Trzeba więc w miarę rozsądnie wybierać takie miejsca, choć trudno czasami nie łamać przepisów. Podobnie z parkowaniem w miasteczkach. Znaki mówiące o np. max 2 godzinach parkowania są po prostu idiotyczne. I nie wyobrażam sobie, że ktoś to kontroluje, bo monitoringu nigdzie nie widziałem. Widziałem również znaki mówiące o maksymalnym czasie parkowania 90 minut przed galerią handlową, ale dotyczyło to tylko części miejsc parkingowych.

Na kangury też trzeba uważać :)

Great Ocean Road w okolicach 12 Apostołów

Zachód słońca na punkcie widokowym na 12 Apostołów - spojrzenie w drugą stronę

Melbourne - widok spod Shrine of Remembrance

Ostatni dzień w Australii, po powrocie z Great Ocean Road, spędziłem w Melbourne. Miasto to ma wiele wspólnych cech z Sydney czy Brisbane. Nieco wieżowców w dzielnicy biznesowej, w centrum miasta miejsca, w których można się zrelaksować. Przede wszystkim dużo zieleni. Idąc od głównej stacji kolejowej na Flinders Street najpierw warto zahaczyć o nowocześnie wyglądający plac - Federation Square. Dalej ruszyłem przez parki w stronę Shrine of Remembrance, powstałej dla upamiętnienia ofiar I wojny światowej pochodzących z australijskiego stanu Victoria. Miejsce to oferuje również świetny widok na miasto. Stąd rzut beretem do Ogrodów Botanicznych, które jak widać nierzadko można spotkać w australijskich miastach (również w Sydney czy Cairns). Zobaczyłem również trochę nieco starszej architektury jadąc do centrum i z powrotem w stronę lotniska tramwajem. Na gapę :) Nie można tu kupić biletów jednorazowych, trzeba kupić kartę, którą się doładowuje. Nawet nie miałem takiej możliwości na stacji końcowej przy galerii handlowej Westfield, gdzie zostawiłem samochód. No i trochę optymizmu dodały plakaty w tramwajach mówiące o tym, że jazda bez biletu niekoniecznie od razu oznacza mandat (max 229 AUD). Może się skończyć na upomnieniu :) Obyło się zatem bez niechcianych przygód zarówno w Melbourne, jak i podczas całego miesiąca spędzonego w Australii. Piękny, olbrzymi i przyjazny kraj, ale czas ruszać dalej :)
Next PostNowszy post Previous PostStarszy post Strona główna

0 komentarze:

Prześlij komentarz