Na tle szczytu Fitz Roy (3405 m n.p.m.), po prawej Laguna de Los Tres, po lewej - Laguna Sucia

Podróż do Argentyny to był mój najdłuższy lot w życiu. Ostatnio głośno było o uruchomieniu połączenia z nowozelandzkiego Auckland do stolicy Kataru - Doha. Jest ono najdłuższym na świecie. Niewiele mu ustępuje trasa Auckland-Dubaj. Również droga, jaką pokonałem liniami Air New Zealand z Auckland do Buenos Aires, była niewiele krótsza. W dodatku miałem do czynienia z ciekawym zjawiskiem, związanym ze zmianą stref czasowych. Można powiedzieć, że cofnąłem się w czasie :D Mimo lotu trwającego kilkanaście godzin, kiedy przyleciałem do stolicy Argentyny był ten sam dzień i wcześniejsza godzina niż w momencie wylotu. Inną ciekawą rzeczą, którą można zaobserwować na całej półkuli południowej, jest to że Słońce o godzinie 12 w dzień nie jest jak w Polsce na południu, a na północy. W Ameryce Południowej moim celem numer jeden była i jest Patagonia. Potrzebowałem jednak trochę odpocząć po intensywnym okresie w Nowej Zelandii, spędziłem więc kilka dni w Buenos Aires. Ameryka Południowa znana jest z tego, że warto tu znać język hiszpański (ja jednak poza podstawami nie znam i mogę powiedzieć, że spokojnie można sobie poradzić w miejscach wartych odwiedzenia) oraz że jest stosunkowo mało bezpiecznym kontynentem. Pamiętam dwie historie zasłyszane od ludzi spotkanych w Azji. Jednym z nich ukradziono bagaż podręczny (mieli w nim pieniądze, dokumenty itd.) w Chile, gdy podczas postoju autobusu dalekobieżnego wyszli na papierosa. Z kolei pewien Francuz stracił w Argentynie cały bagaż, gdy wysiadł z taksówki, podszedł do bagażnika, a kierowca w tym momencie po prostu odjechał :D Zabawna historia, ale jemu pewnie nie było wtedy do śmiechu. Mimo wszystko, z moich pierwszych doświadczeń (i braku złych doświadczeń ludzi, których spotkałem) muszę powiedzieć, że nie należy się niczego przesadnie obawiać. Raczej jak w każdym miejscu na świecie zachować nieco zdrowego rozsądku, minimalizując ryzyko. Nie było też takiego miejsca w Argentynie, w którym czułbym się nieswojo czy mało bezpiecznie. A zwłaszcza w Buenos Aires byłem w różnych dzielnicach, o różnych porach, sporo poruszając się pieszo. Trzeba tu jeszcze dodać, że zagrożenie przestępczością rośnie wraz z tym, im większa jest bieda w danym kraju. A Argentyna to niestety modelowy przykład, jak w ciągu kilkudziesięciu lat z jednego z zamożniejszych krajów świata upaść bardzo nisko. Obecnie jest gdzieś na poziomie Bułgarii, biedę widać zwłaszcza w wielu miejscach w dużych metropoliach jak Buenos Aires. Tutejszym politykom, jak Juan Peron czy Cristina Fernandez de Kirchner, których rządy bardzo dobrze opisują takie hasła jak populizm, nacjonalizm, socjalizm, korupcja czy centralnie sterowana gospodarka, udała się nie lada sztuka doprowadzić kraj do bankructwa kilkukrotnie w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat. Inflacja na przestrzeni ostatnich lat wyniosła w sumie kilkaset procent, kurs argentyńskiego peso stracił z kolei bardzo dużo na wartości (obecnie 1 ARS to około 25 groszy). Coraz większa część społeczeństwa była z czasem wpędzana w ubóstwo. Dopiero w ciągu ostatniego roku sytuacja się ustabilizowała, nowa bardziej liberalna władza próbuje reformować kraj, ale nieraz (również w trakcie mojego pobytu) napotyka na opór związków zawodowych. Jeśli chodzi o turystów, dzięki spadkowi kursu peso aż tak nie odczuli wzrostu cen, co nie zmienia faktu, że w tak biednym kraju ceny są na poziomie australijskim czy nowozelandzkim. Jest to pierwszy kraj podczas mojej podróży, gdzie na wakacje lepiej przyjechać z gotówką (euro, dolary) i wymieniać na miejscu. Z bankomatu jednorazowo można wypłacić max 2000 ARS, a prowizja pobierana przez właściciela bankomatu jest stała i wynosi około 95 ARS. Czyli prawie 5% - horrendalnie dużo, marża kantorów stacjonarnych (walutę można wymieniać też w niektórych hostelach czy barach) jest niższa. Dodatkowo istnieje ograniczenie związane z dziennym limitem wypłat z bankomatów - mnie w bankomacie danego banku udało się wypłacić max 4000 ARS dziennie. 

Casa Rosada

Fragata Presidente Sarmiento w dokach Buenos Aires, w tle dzielnica Puerto Madero

Avenida 9 de Julio

Caminito (1)

Nie jest to blog polityczny, ale nie mogę sobie odmówić krótkiego nawiązania do obecnych rządów w Polsce. Te hasła, które wyżej wymieniłem, idealnie przecież pasują do naszej obecnej władzy. Historia takich krajów jak Argentyna powinna stanowić przestrogę dla innych. Oby populistyczne hasło "Polska w ruinie" z kampanii wyborczej, nijak mające się do zmian w ostatnich 25 latach przed wyborami, nie okazało się obietnicą wyborczą, która za kolejne 25 lat się spełni. Ten typ ludzi jest najbardziej niebezpieczny, w dodatku mamy do czynienia z ogromną "korupcją" (nepotyzm, stanowiska dla partyjnych kolegów) w administracji państwowej i spółkach Skarbu Państwa. A tu jeszcze się słyszy, że wicepremier MAOwiecki (którego dobrych intencji nie kwestionuję) chce zwiększać rolę państwa w gospodarce. Zamiast prywatyzacji jest nacjonalizacja, a nowe podatki finansujące wyższe wydatki socjalne uderzają w sektor bankowy, który był jednym z bardziej innowacyjnych na tle innych banków na świecie. Na deser z kolei mamy lekceważenie prawa, snucie przez Emerytowanego Zbawcę Narodu (J. Kaczyński w wywiadzie wiele lat temu stwierdził, że bycie kimś takim to jego marzenie :D) planów nacjonalizacji części stacji telewizyjnych czy tytułów prasowych oraz propagandę "najgorszego sortu" w telewizji publicznej. Nie mogę uwierzyć, co zrobili z TVP ludzie, których partia ma podobno korzenie solidarnościowe, czyli wolnościowe. Może właśnie tak rozumieją misję publiczną telewizji ... Wracając jednak do Buenos Aires - jest to olbrzymia metropolia, z licznymi (choć często podupadłymi) budynkami pamiętającymi czasy kolonialne. Mieszkałem w dzielnicy San Telmo, jednak niezależnie od lokalizacji hotelu/hostelu - droga z lotniska Ezeiza jest długa. Z tego względu (oraz niepewności co do bezpieczeństwa) nie zdecydowałem się na autobus komunikacji miejskiej, lecz skorzystałem z shuttle busa firmy Tienda Leon. Dojeżdża on do terminalu w centrum, ale dalej pasażerowie rozwożeni są mniejszymi samochodami. Zapłaciłem 240 ARS, cena nieznacznie się waha w zależności od końcowej lokalizacji. W mieście do wielu atrakcji turystycznych mogłem dotrzeć pieszo. Mam tu na myśli takie miejsca jak różowy budynek Casa Rosada (przypomniał mi się gmach mojej uczelni - SGH :D) i katedrę przy Plaza de Mayo, główny deptak Florida, najważniejszą ulicę miasta - Avenida 9 de Julio (po sześć pasów w każdą stronę) czy nowocześniejsze oblicze Buenos Aires - dzielnicę Puerto Madero. W okolicy, w której mieszkałem, polecić mogę m.in. restaurację Desnivel na spróbowanie świetnego argentyńskiego steka czy Plaza Dorrego - można coś zjeść (np. pizzę, która dzięki licznym włoskim imigrantom jest w Argentynie niegorsza niż we Włoszech), wypić piwo i popatrzeć na uliczne pokazy tanga, które są tu dość częstym zjawiskiem. Piwo, nawet popularny i masowy Quilmes, jest tu drogie podobnie jak inne towary. Argentyna znana jest raczej z wina, ale również jeśli chodzi o "złoty trunek" można tu kupić bardzo dobre piwa typu "ale" w barach czy butelkowane piwo Patagonia - najdroższe i najlepsze. A Patagonia, jako jeden z cudów świata, jest tu marką nie tylko piwa, ale również np. banku. Jeśli chodzi o wypady w dalsze zakątki Buenos Aires, polecam zakup karty SUBA - to jedyna forma płacenia za przejazdy komunikacją miejską (i nie wyrzucać jej - można z niej korzystać też w innych miastach, np. w San Carlos de Bariloche). Zakup karty to koszt 25 ARS, które można wykorzystać na przejazdy. To teoria, w praktyce z mojego doświadczenia do wykorzystania jest 20 ARS - dwukrotnie zabrakło mi środków (w drodze na lotniska w Buenos Aires - port lotniczy Jorge Newbery, i Bariloche), więc musiałem korzystać z uprzejmości miejscowych, którzy płacili za mnie swoimi kartami. Koszt jednego przejazdu metrem czy autobusem w Buenos Aires to ok. 7 ARS. Karta SUBA może się przydać m.in. do wypadu do dzielnicy Palermo, znanej m.in. z Ogrodów Japońskich, czy też do dzielnicy La Boca. Znana jest z pięknej, kolorowej uliczki Caminito, od której trzy przecznice dalej leży stadion Boca Juniors Buenos Aires - klubu, który wychował legendę futbolu Diego Maradonę. Ostrzegano mnie, że to mało bezpieczna dzielnica i lepiej pojechać tam taxi, ale kolejnym razem pewnie pojechałbym już autobusem. Co nie zmienia faktu, że pokonując pieszo krótki odcinek między Caminito a stadionem, widzi się jeszcze większa biedę i nędzę niż gdzie indziej.

Caminito (2)

Widok w stronę Lago Nahuel Huapi ze szlaku graniowego do Refugio Frey

Widok na Cerro Tronador (3478 m n.p.m.) ze szlaku graniowego do Refugio Frey

Laguna Schmoll

Z Buenos Aires skierowałem się do miejsca będącego moim największym marzeniem podróżniczym - Patagonii :) Jednak nie od razu na samo południe kontynentu. Najpierw spędziłem kilka dni w San Carlos de Bariloche, leżącym na olbrzymim terenie Parku Narodowego Nahuel Huapi i sąsiadującego z innymi chronionymi terenami, również godnymi odwiedzenia - jak Park Narodowy Lanin. Do Bariloche dotarłem samolotem. Pierwotnie planowałem podróżować po Ameryce Południowej autobusami dalekobieżnymi. Jednak są one drogie (nieraz da się znaleźć bilet lotniczy w podobnej cenie, mimo że nie działają tu żadne tanie linie lotnicze). Odległości z kolei są ogromne, podróż może trwać 24 godziny i więcej. Widoki i atrakcje natomiast zwykle żadne - tysiące kilometrów patagońskiego stepu. Trochę się już w życiu najeździłem autokarami czy to w Alpy na narty, czy w trakcie tej podróży choćby w Australii czy Nowej Zelandii, więc tym razem wybrałem nieco wygody i oszczędność czasu :) Bariloche to takie argentyńskie Zakopane - z tymże jeszcze większe i raczej pozbawione atmosfery. Góry i natura w jego okolicy są jednak piękne. Miasto ma również niechlubną kartę w swojej historii. Mam tu na myśli przyjmowanie z otwartymi rękoma przez Argentynę nazistów po II wojnie światowej. Wielu z nich znalazło swoją nową przystań życiową właśnie w Bariloche. Nawet niektóre schroniska górskie (np. schronisko Otto Meiling) mają typowo niemieckie nazwy. Chyba najbardziej sensacyjne są jednak podejrzenia, że sam Adolf Hitler żył po wojnie właśnie w okolicach Bariloche, wbrew powszechnie ogłoszonej wersji o jego samobójczej śmierci pod koniec wojny. Tyle historii, wracając do teraźniejszości - z lotniska zamierzałem dotrzeć do centrum autobusem numer 72, jednak z jakiegoś powodu w dzień mojego przylotu komunikacja miejska prawie nie funkcjonowała (wersje były różne: strajk, zmiana firmy obsługującej przewozy). Skorzystałem więc z minibusa - koszt 110 ARS. W trakcie mojego pobytu w Bariloche słyszałem jeszcze o planowanym strajku pracowników banków, do którego na szczęście ostatecznie nie doszło. Uroki Argentyny :) W Bariloche z jednej strony pogoda niespecjalnie mi dopisała, było sporo deszczu, chłodu i zimnego, porywistego wiatru. Z drugiej strony chyba mogę być zadowolony, ponieważ pierwszy dzień był bardzo ciepły i słoneczny, więc udało mi się zrobić najpiękniejszy jednodniowy trekking w okolicy. Bierze on początek w Catedral, tutejszym centrum narciarstwa. Dojazd autobusem 55, koszt niecałe 30 ARS. I teraz decyzja - czy płacić za wjazd kolejką gondolową i krzesełkową (cena 375 ARS), czy zrobić szlak w odwrotnym kierunku i liczyć, że jakoś się zdąży na ostatnią kolejkę (nie ma tam żadnego szlaku) i wpuszczą za darmo na przejazd w dół. Zdecydowałem się na to pierwsze. Dobra decyzja zwłaszcza dlatego, że jak się później okazało miał miejsce pożar lasu, więc pierwszy odcinek szlaku z Catedral do Refugio Frey był zamknięty. Stąd musiałem zejść nieco dłuższym szlakiem do Los Coihues, skąd wróciłem do hostelu autobusem linii 50 za paręnaście pesos. Cały szlak jak najbardziej polecam. Z górnej stacji kolejki wyprowadza szybko na grań, wzdłuż której wiedzie przez dłuższy czas na wysokości ponad 2000 m n.p.m., z pięknymi widokami na Jezioro Nahuel Huapi czy ośnieżony wierzchołek Cerro Tronador (3478 m n.p.m.). W końcu sprowadza w dół, z widokami na górskie jeziora (Laguna Schmoll i Laguna Toncheck), do schroniska Refugio Frey. Stąd rozciąga się piękny widok na drugie ze wspomnianych jezior i odbijające się w nim groźne, ostre szczyty. Szlak jest na całym, wysokogórskim odcinku oznaczony czerwonymi kropkami. Spotkałem na nim pojedyncze osoby, nie są to zatłoczone Tatry, co tylko dodaje mu uroku :) W okolicach Bariloche, w okresie chwilowej poprawy pogody, udało mi się jeszcze zrobić krótki trekking na niewysoki, aczkolwiek widokowy szczyt Cerro Llao Llao (1080 m n.p.m.). Dojazd autobusem linii 20, koszt podobny jak do Catedral - niecałe 30 ARS.

Laguna Toncheck i jej otoczenie odbijające sie w lustrze wody

Refugio Frey

Widok z Cerro Llao Llao (1080 m n.p.m.)

Południe Patagonii z lotu ptaka - widok na Lago Argentino

Po kilku dniach spędzonych w Bariloche, ponownie wsiadłem w samolot - tym razem na kraniec świata :) El Calafate to południe Patagonii, już z okien samolotu obszar ten robi niesamowite wrażenie. Z jednej strony bezkresny step, z drugiej ośnieżone góry, a każda rzeka czy jezioro ma piękny, turkusowy kolor. Nie wiem jaka jest tego przyczyna, przypuszczam że to zasługa zasilającej je wody z lodowców. Samo El Calafate to niewielkie, spokojne miasteczko, położone nad pięknym, olbrzymim jeziorem - Lago Argentino. Koszt dojazdu minibusem z lotniska - 160 ARS. Nie warto zatrzymywać się tam na długo, ponieważ nie ma w okolicy żadnych szlaków turystycznych. Jedyną (no chyba, że ktoś zdecyduje się zapłacić równowartość kilku tysięcy złotych za wycieczkę w kierunku lodowca Upsala - jestem w stanie to zrozumieć po moich wydatkach w Nowej Zelandii, miejsce wyglądało imponująco na zdjęciach Rumuna spotkanego w hostelu w El Calafate; śmiał się jedynie ze sztywnej atmosfery i tego, że był jedyną osobą przed czterdziestką na tej wycieczce) atrakcją godną polecenia jest jednodniowy wypad w celu zobaczenia lodowca Perito Moreno. Piękne miejsce - lodowiec naprawdę robi wrażenie, jest olbrzymi (5 km szerokości, czoło lodowca wysokie na 60 metrów ponad lustrem wody) i schodzi do turkusowego Lago Argentino. Ogląda się go z różnej perspektywy spacerując przygotowaną ścieżką turystyczną na przeciwległym brzegu jeziora. Według mnie kompletnie nie ma sensu płacić za rejs po jeziorze, ponieważ lepsze widoki oferuje piesza wędrówka. I tak wycieczka nie jest tania - zapłaciłem 400 ARS za popołudniowy autobus (ranny kosztuje 450 ARS), 10 ARS podatku (to taka lokalna ciekawostka - jakiś podatek związany z korzystaniem z dworca autobusowego) i 330 ARS za wstęp do Parku Narodowego Los Glaciares. O tyle jest to dziwne, że opłaty za wstęp są pobierane tylko w przypadku takich miejsc jak to. Za wstęp na szlaki turystyczne z El Chalten nic się nie płaci, mimo że to teren tego samego parku. Tam też wybrałem się na kilka dni z El Calafate. W drodze jest okazja podziwiać najpierw Lago Argentino i otoczenie, a później kolejne olbrzymie jezioro o pięknej barwie - Lago Viedma. El Chalten nie leży bezpośrednio nad nim, lecz nieco dalej na północ, wciśnięte między górskie zbocza. Miałem też okazję zobaczyć hasające niedaleko drogi huemule - andyjskie łosie. Koszt autobusu w jedną stronę wynosi 450 ARS plus wspomniany podatek (10 ARS w El Calafate i 20 ARS przy wyjeździe z El Chalten). Trafiłem na okres świetnej pogody, więc udało mi się przejść kilka najpiękniejszych szlaków biorących początek w El Chalten. Był to krótki szlak do wodospadu Chorrillo del Salto oraz dłuższe trekkingi do punktów widokowych na dwa tutejsze, słynne szczyty, ikony w świecie wspinaczkowym - Fitz Roy (3405 m n.p.m.) oraz Cerro Torre (3102 m n.p.m.), będący jednym z najtrudniejszych do zdobycia szczytów świata. Cerro Torre nie wygląda tak imponująco jak Fitz Roy, ponieważ jest to iglica skalna o prawie pionowych ścianach, z zachodnią ścianą wysoką na ok. 2000 metrów. Trzecie miejsce dla szlaku nad jezioro Laguna Torre, skąd można podziwiać Cerro Torre oraz okoliczne szczyty i lodowce. Przy dobrej pogodzie warto pójść nieco dalej wokół jeziora, do punktu widokowego Maestri. Drugie miejsce dla punktu widokowego Pliegue Tumbado (1490 m n.p.m.), oferującego świetny widok zarówno na oba wspomniane szczyty, jak i m.in. Lago Viedma. Pierwsze miejsce dla szlaku do Laguny de Los Tres. Widok z małego wzgórza na lewo od jeziora jest niepowtarzalny. W środku Fitz Roy, a po prawej i lewej stronie turkusowe jeziora - Laguna de Los Tres oraz Laguna Sucia. W mojej subiektywnej ocenie to najpiękniejsze miejsce na Ziemi, jakie dotąd widziałem :) Z orientacją na szlakach nie ma problemu, tam gdzie trzeba są drogowskazy. Dodatkowo na dwóch najbardziej popularnych - do Laguny Torre i Laguny de Los Tres, są tablice ustawione co kilometr. W górach nie ma żadnych schronisk (są natomiast liczne pola namiotowe), więc trzeba samemu zadbać o jedzenie. Wodę z kolei można spokojnie uzupełniać, jak w praktycznie każdych górach, w górskich strumieniach.

Lodowiec Perito Moreno

Widok na Fitz Roy (3405 m n.p.m.) ze szlaku do Laguny de Los Tres

Laguna de Los Tres i Fitz Roy (3405 m n.p.m.) w tle

Laguna de Los Tres - niesamowity kolor wody

Po powrocie do El Calafate nie żegnam się jeszcze z Patagonią. Zmieniam tylko stronę na chilijską. Koszt autobusu z El Calafate do Puerto Natales to 500 ARS plus 10 ARS podatku. Trasę obsługuje kilku przewoźników, ich rozkłady jazdy nieco się różnią, ale cenowo wygląda na to, że są w zmowie. Na wszelki wypadek warto kupić bilet parę dni wcześniej, przed wyruszeniem na kilka dni do El Chalten. Jeśli chodzi o argentyńską część Patagonii, chciałbym tu z pewnością kiedyś wrócić - nie tylko ze względu na piękno tego, co widziałem. Nie starczyło mi czasu na Ziemię Ognistą, na czele z Parkiem Narodowym Tierra del Fuego i miastem Ushuaia - znanym jako najbardziej wysunięte na południe miasto świata. Mam nadzieję, że będzie mi dane zobaczyć kiedyś ponownie ten zakątek Ziemi :)

Widok na Cerro Torre (3102 m n.p.m.) znad Laguny Torre

Widok na Fitz Roy (3405 m n.p.m.) z podejścia na Pliegue Tumbado (1490 m n.p.m.)

Widok z Pliegue Tumbado (1490 m n.p.m.) - w dole Laguna Torre, nad nią góruje iglica Cerro Torre (3102 m n.p.m.), na prawo od niego wyłania sie Fitz Roy (3405 m n.p.m.), a na niebie podłużne, białe chmury jak w Nowej Zelandii

Chorrillo del Salto
Park Narodowy Tongariro - widok na Emerald Lakes
Park Narodowy Tongariro - widok na Emerald Lakes

Nowa Zelandia to marzenie niejednego podróżnika. Jest to nieduży kraj (choć mocno rozciągnięty z północy na południe), ale słynie z tego, że ma prawie wszystko. Tutejsze bajkowe krajobrazy można było podziwiać m.in. w serii filmów "Władca pierścieni". Nie oznacza to oczywiście, że wszędzie jest jak z bajki - czasami jedzie się dziesiątki kilometrów przez miejsca przypominające krajobrazem Szkocję czy polskie lasy, czyli ładnie, ale przecież przyjechało się po coś więcej - i to więcej w niejednym miejscu, mając szczęście do pogody, można zobaczyć. Rdzenną ludnością Nowej Zelandii są Maorysi (raczej dobrej opinii nie mają - stanowią większość bezrobotnych i osadzonych w więzieniach, wysuwali również absurdalne żądania płatności na ich rzecz (to ich ziemia w końcu :D) przez pozostałych mieszkańców kraju). Stąd wiele tutejszych nazw miejscowości, jezior itd. może brzmieć nieco dziwnie. W języku maoryskim Nowa Zelandia jest nazywana Aotearoa - Kraj Długiej Białej Chmury. I rzeczywiście coś w tym jest. Chmury na niebie nieraz przybierają dziwaczny, podłużny kształt. Mimo kalendarzowego lata pogoda bywa różna. Cieplej jest na Wyspie Północnej, natomiast na Wyspie Południowej przypomniałem sobie nawet na chwilę jak wygląda zima :) Szerokość geograficzna, na której leży Nowa Zelandia, wcale by nie wskazywała na aż tak surowy i niestabilny latem klimat. Jednak pomiędzy Nową Zelandią a Antarktydą nie ma żadnego lądu, stąd taki a nie inny klimat. Z drugiej strony promieniowanie słoneczne jest tutaj dużo silniejsze, ponieważ nad Nową Zelandią znajduje się dziura ozonowa. Kraj jest również narażony na trzęsienia ziemi. O ile dobrze pamiętam ok. 3 miesiące temu poważne (kolejne w ostatnich latach) trzęsienie ziemi nawiedziło okolice Kaikoury i Christchurch. Właśnie do tego ostatniego miasta, leżącego na wschodnim wybrzeżu Wyspy Południowej, przyleciałem z Australii liniami Jetstar. I rzeczywiście - centrum Christchurch jest mocno zniszczone przez naturę, obecnie trwa odbudowa. W mieście nie ma nic szczególnie ciekawego do zobaczenia, najlepiej chyba spędzić czas (przy słonecznej pogodzie) w ogrodach botanicznych lub jeśli dysponuje się samochodem - wybrać się na nadmorskie wzgórza. Wraz z zatoką wyglądały niesamowicie podczas lądowania w Christchurch o wschodzie słońca :) Miasto jednak będzie mi się kojarzyło dobrze, ponieważ przypomniałem sobie tutaj smak polskiego piwa. W markecie SuperValue można było kupić piwa Tyskie i Żywiec. Cena nowozelandzka - 6 NZD (jeden dolar nowozelandzki to ok. 3 złote) za butelkę 0,5l. Jak już zaspokoimy tęsknotę za Polską, to polecam lokalne piwa typu "ale". Generalnie cenowo ten kraj to niestety mniej więcej poziom Australii i polscy eksporterzy piwa się do tego poziomu dostosowali. Podobieństw do Australii jest więcej. Portfel ratuje w głównych miastach australijska sieć pizzerii Domino's Pizza. Jest nawet minimalnie tańsza - od 5 NZD za pizzę i nie ma dodatkowej dopłaty 20% w dni wolne. Szczęśliwie w przypadku Australii jak i Nowej Zelandii trudno mówić o jakiś narodowych potrawach, jedząc pizzę, pastę czy burgery jemy to co wszyscy, tylko w restauracjach kosztuje to kilka razy więcej. Jeśli chodzi o dostęp do Internetu, w hostelach jest równie słabo jak w kraju Oz - zwykle jest kiepski albo dodatkowo płatny. Lepiej kupić lokalną kartę SIM. Polecam operatora Spark, ponieważ w centrach miast (większych i mniejszych) ma nieźle działające strefy Free Wi-Fi dla swoich klientów. Limit transferu to 1 GB dziennie. Mnie się bardzo przydawało do uploadu zdjęć do chmury. Jeśli chodzi o wypłaty z bankomatów, podobnie jak w Australii właściciele bankomatów pobierają prowizję 3 dolary za wypłatę. O dziwo jednak prowizji nie pobierają bankomaty Westpac - zdziwienie stąd, że w Australii wcale nie były bezprowizyjne. Oczywiście nie polecam korzystania z kantorów (o kwestii pieniędzy w podróży pisałem w pierwszym poście dot. przygotowań), dodatkowo ze względu na nieuczciwe praktyki tutejszego lidera - firmy Travelex, o której już pisałem we wpisie z Australii. Zostało mi nieco dolarów australijskich, musiałem więc je wymienić na lotnisku w Christchurch. Kantor Travelex nie dość, że miał kiepskie nawet jak na kantor stacjonarny kursy, to jeszcze bez żadnej informacji i wiedzy klienta (widzi się to dopiero na potwierdzeniu po wymianie waluty) pobiera prowizję 10 NZD.

Jezioro Tekapo
Jezioro Tekapo

Widok z Mount John (1043 m n.p.m.), po prawej Jezioro Tekapo
Widok z Mount John (1043 m n.p.m.), po prawej Jezioro Tekapo

Na zejściu z Mount John (1043 m n.p.m.)
Na zejściu z Mount John (1043 m n.p.m.)

Muzeum Edmunda Hillary'ego w Mount Cook
W Muzeum Edmunda Hillary'ego w Mount Cook - na zdjęciu po lewej widać jubileuszową butelkę piwa z okazji 50-lecia pierwszego wejścia na Mount Everest (8848 m n.p.m.)

Jak najtaniej zwiedzić Nową Zelandię podróżując solo? Podobnie jak w Australii, dostępne są bilety autobusowe umożliwiające objechanie kraju, opcji do wyboru jest kilka. Kiwi Experience oferuje nie tylko transport, ale również rezerwację noclegów itd. Przy tym oferta jest niezbyt elastyczna według mnie. Na niektórych trasach jeździ ManaBus / NakedBus, który kolorystycznie wygląda jak Polski Bus, więc pewnie ma tego samego szkockiego właściciela. Najbardziej rozbudowaną sieć połączeń (na czym bardzo mi zależało) oferuje jednak InterCity - nie tylko obsługiwane przez własną flotę, ale również typowo turystycznych przewoźników, jak GreatSights czy awesomeNZ. Zdecydowałem się na zakup InterCity Travel Pass (kilkanaście do wyboru) za 870 NZD. Pozwolił mi pokonać drogę z Christchurch do Auckland, i zatrzymać się po drodze właściwie we wszystkich miejscach, które rozważałem jako ciekawe przed przylotem. W cenie zawarty był również prom Interislander z Picton na Wyspie Południowej do stolicy - Wellington, leżącej na Wyspie Północnej. Poza tym w bilecie były zawarte trzy jednodniowe wycieczki - do Milford Sound, Hobbitonu i jaskiń Waitomo. A także możliwość skorzystania z transportu do wioski Mount Cook (dopłata do standardowej ceny biletu wyniosła 95 NZD). Opierając się na danych z innej oferty (zakup godzin na przejazdy) - InterCity Flexi Pass, myślę że samą cenę transportu można oszacować na około 500 NZD. Reszta to dopłata za wycieczki. Chcialem te miejsca zobaczyć tak czy inaczej, ceny jednodniowych wycieczek są tutaj podobne jak w Australii, więc i tak nic bym nie zaoszczędził. Stąd zdecydowałem się na ofertę InterCity Travel Pass. W dodatku ze względu na jak się okazało wcale nie tak wiele czasu na rękę mi było, że wycieczka do jaskiń Waitomo była w drodze do Auckland. Oferty InterCity mogę polecić z jeszcze jednego względu - kierowcy często zatrzymują się w ciekawych dla turystów miejscach i nieco o nich opowiadają. Oferty wynajmu samochodów sprawdzałem, ale co tu dużo mówić - będąc samemu w Nowej Zelandii niezbyt ma to sens. Nawet udało mi się znaleźć samochód na trzy tygodnie za dobrą stawkę (w przeliczeniu) ok. 100 zł / dzień, ale do tego dochodzi jeszcze koszt benzyny (przy tysiącach km do pokonania znaczny) i promu z Wyspy Południowej na Wyspę Północną (zdaje się, że poniżej 200 NZD za samochód i jednego pasażera to mega promo).

Widok na Mount Cook (3724 m n.p.m.) o poranku, z brzegu Jeziora Hookera
Widok na Mount Cook (3724 m n.p.m.) o poranku, z brzegu Jeziora Hookera

Widok na Jeziora Muellera i majestatyczne Alpy Południowe
Widok na Jeziora Muellera i majestatyczne Alpy Południowe

Widok w stronę Jeziora Wakatipu z podejścia na Ben Lomond (1748 m n.p.m.)
Widok w stronę Jeziora Wakatipu z podejścia na Ben Lomond (1748 m n.p.m.)

Widok w stronę Alp Południowych z przełęczy pod Ben Lomond (1748 m n.p.m.)
Widok w stronę Alp Południowych z przełęczy pod Ben Lomond (1748 m n.p.m.)

Z Christchurch ruszyłem najpierw do Tekapo - małego miasteczka położonego nad dużym jeziorem polodowcowym o tej samej nazwie. Ma ono przepiękną, turkusową barwę i według mnie to jedno z najpiękniejszych miejsc w Nowej Zelandii. Polecam wybrać się tam pieszo na okoliczny szczyt Mount John (1043 m n.p.m.), którego wierzchołek znajduje się około 300-400 metrów nad taflą jeziora. Najlepiej podejść krótszym, bardziej stromym szlakiem (około godzina drogi), a zejść dwa razy dłuższym szlakiem prowadzącym nieco naokoło, w drugiej części wzdłuż brzegu jeziora. Schodząc cały czas będziemy mieć przed oczami ten sam niesamowity widok na jezioro i Alpy Południowe, jaki jest ze szczytu. Dalej pojechałem właśnie w serce Alp Południowych - do Mount Cook, mijając kolejne jezioro o tak pięknej barwie jak Tekapo - Pukaki. Mount Cook leży u stóp znanego, najwyższego w Nowej Zelandii szczytu o tej samej nazwie. Wznosi się on na wysokość 3724 m n.p.m., jego maoryska nazwa to Aoraki. Alpy Południowe to niestety góry słabo dostępne turystycznie. Poza kilkoma krótkimi szlakami w niższych partiach, nie ma tam żadnych znakowanych ścieżek. Oczywiście wynika to również z panujących tam trudnych i bardzo zmiennych warunków atmosferycznych. Nawet latem śnieg leży tam poniżej 2000 m n.p.m. A podczas mojego pobytu śnieg spadł w nocy nawet w wiosce Mount Cook leżącej poniżej 1000 m n.p.m. Przypomniało mi to wszystko wyprawę naszego znanego himalaisty Krzysztofa Wielickiego (w 1980 r. jako pierwszy na świecie zdobył Mount Everest (8848 m n.p.m.) zimą), który wybrał się w nowozelandzkie Alpy Południowe w 1981 r. w ramach odpoczynku od najwyższych gór świata, a skończyło się to walką o życie po załamaniu pogody wysoko w górach. Czas niepogody wykorzystałem na odwiedzenie na Edmund Hillary Alpine Centre (cena - 20 NZD) - galerii poświęconej pierwszemu w historii zdobywcy Mount Everest. To pewnie najbardziej znany Nowozelandczyk w historii, jego podobizna została nawet umieszczona na 5-dolarowym banknocie. Swoje pierwsze kroki w górach stawiał właśnie tutaj, w Alpach Południowych. W galerii znajduje się również sala kinowa, w której można obejrzeć kilka filmów - m.in. o wyprawie Hillary'ego na Everest czy o ratownictwie w Alpach Południowych. Na szlak udało mi się wyjść dopiero ostatniego dnia, kiedy pogoda zdecydowanie się poprawiła. Autobus miałem po południu, więc rano ruszyłem najpierw do Hooker Valley (piękny widok znad jeziora Hookera na Mount Cook), a wracając zahaczyłem jeszcze o punkt widokowy Kea Point - widoki na Mount Cook, jezioro i lodowiec Muellera. Jeśli ma się więcej szczęścia do pogody i czas, warto wybrać się nieco wyżej do schroniska Muellera leżącego na 1800 m n.p.m. i spróbować zdobyć okoliczny szczyt Mount Olivier (1933 m n.p.m.). Generalnie jako źródło informacji o szlakach turystycznych i ścieżkach spacerowych polecam stronę internetową tutejszego Department of Conservation.

Jeden z wodospadów widzianych podczas rejsu po Zatoce Milforda
Jeden z wodospadów widzianych podczas rejsu po Zatoce Milforda, otoczonej fiordami

Wanaka
Wanaka - kolejna sympatyczna miejscówka nad jeziorem polodowcowym

Tuatara - browar
Tuatara to nie tylko endemiczny gad przypominający jaszczurkę, żyjący tylko w Nowej Zelandii, ale również marka tutejszego piwa. I coś jeszcze - pozdrawiam kolegów z Omanu czytających bloga :)

Widok na Jezioro Wanaka z przeciwległej do miasteczka strony
Widok na Jezioro Wanaka z przeciwległej do miasteczka strony

Z Mount Cook zawędrowałem dalej na południe, do Queenstown. Sympatyczne miasteczko, takie nowozelandzkie Zakopane. Tyle, że leży nad jeziorem i ma nawet własną mini plażę i ogrody. Znane jest chyba również z baraniny, to właśnie w tych okolicach widziałem najwięcej pastwisk i owczych farm. Ja polecam burgerownię Fergburger, gdzie co prawda swoje trzeba odstać (nawet godzina czasu), ale warto - i do wyboru jest również burger z baraniną :) Queenstown, podobnie jak wiele miejsc w Nowej Zelandii (z tego też jest znana), oferuje całe mnóstwo atrakcji uważanych za mniej lub bardziej ekstremalne - np. skoki ze spadochronem czy na bungee, kolarstwo górskie itd. Są tu jednak również piękne góry, trochę przypominające charakterem Beskidy lub Bieszczady. Ja wybrałem się na szczyt Ben Lomond (1748 m n.p.m.). Droga wiodła najpierw do górnej stacji kolejki gondolowej z Queenstown, a potem trawersem do szlaku prowadzącego na przełęcz i dalej na szczyt. Można się trochę zmęczyć, a widoki to wynagrodzą - nie tylko na południe na miasto i jezioro, ale na wszystkie strony świata, na czele z Alpami Południowymi na północy. Na szczycie miałem towarzystwo, które mnie zaskoczyło - papuga Kea :) To inteligentna, towarzyska i ciekawska papuga, więc była bardzo zainteresowana moim plecakiem. Kolejnego dnia widziałem papugi Kea podczas powrotu z Milford Sound. Miejsce piękne, w Parku Narodowym Fiordland, jak nazwa wskazuje jego główną atrakcją są fiordy. Wycieczka zawierała w sobie również dość długi rejs wśród fiordów, jednak niestety pogoda nie dopisała (co jest tam pewnie normą). W mijanych po drodze Mirror Lakes odbijał się co najwyżej deszcz od mojej głowy. Plusem z kolei było to, że z pionowych, wznoszących się setki metrów ponad drogą do Milford Sound gór spływały dziesiątki tymczasowych wodospadów, których przy słonecznej pogodzie by nie było. Po dotarciu na południowy skraj Nowej Zelandii, ruszyłem na północ. Najpierw krótki pobyt w Wanaka - choć warto byłoby tam zostać dłużej (wydawać by się mogło, że ponad 3 tygodnie w Nowej Zelandii to dość sporo czasu - niestety nie do końca). To kolejne miasteczko nad ładnym, polodowcowym jeziorem, z paroma szlakami w okolicy. Nietypową atrakcją jest z kolei kino Cinema Paradiso - mieszkałem akurat w hostelu naprzeciwko niego. Zamiast kina (polecam burrito z food trucka po drugiej stronie ulicy) wybrałem jednak piwo na plaży, a później w hostelowym barze, gdzie barmanem jak się okazało był Polak będący tu na programie Work&Travel - fajnie było spotkać rodaka :) W dodatku mający za sobą podobne doświadczenie do mojego - rzucenie pracy w Polsce i 1,5-roczną podróż po Azji, z powrotem do Polski na motocyklu :)

Lodowiec Fox z lotu ptaka
Lodowiec Fox z lotu ptaka

W drodze do punktu widokowego u stóp Lodowca Fox
W drodze do punktu widokowego u stóp Lodowca Fox

Wai-O-Tapu
Wai-O-Tapu (1)

Wai-O-Tapu
Wai-O-Tapu (2)

Z Wanaka ponownie skierowałem się w Alpy Południowe, tym razem jednak od zachodniej strony. Pierwsza część trasy jest bardzo widokowa, najpierw wiodąc brzegiem Jeziora Hawea, a następnie Jeziora Wanaka z widokiem na miasteczko z przeciwległego brzegu. U stóp Alp Południowych zatrzymałem się w wiosce Fox Glacier. Druga możliwość to nieco większa miejscowość Franz Josef. Obie mają wspólną cechę - leżą u stóp lodowców. Lodowiec Fox to podobno jedyne miejsce na świecie, gdzie lodowiec styka się z lasem deszczowym. Warto wybrać się na krótki szlak prowadzący pod czoło lodowca, to jednak mało. Tak piękne góry kuszą, żeby zobaczyć je z innej perspektywy. Skoro turystycznie są trudno dostępne, zdecydowałem się na małą fanaberię - lot helikopterem :D Lot nad lodowcami Franz Josef i Fox, wraz z lądowaniem na polu śnieżnym u stóp Mount Tasman (3497 m n.p.m.), trwał 30 minut. Cena wyniosła 310 NZD - to chyba granica tego, co byłem w stanie zaakceptować. Nie jest to wielkie "wow" jeśli ktoś jeździ na nartach lub chodzi po górach zimą, stąd za tyle jeszcze było warto, ale więcej bym nie zapłacił. Oczywiście jest również do wyboru bardzo podobny, 10 minut dłuższy lot (i 50% droższy). To chyba oferta dla Chińczyków, których tu mnóstwo i w ogóle nie liczą się z pieniędzmi. Generalnie wzbudzają nieco politowania, bo kompletnie nie pasują do górskiego klimatu - stylem, ubiorem, zachowaniem, a jak już wybiorą się na jakiś szlak, kompletnie nie mają kondycji. A w Rotorui podobno nieraz dzwonią do firm przewozowych z prośbą o transport (bez przystanków przy atrakcjach turystycznych) do kasyna w Auckland - ciekawe zjawisko jak na Nową Zelandię, znaną z pięknej natury. Wracając jednak do mojej trasy - ostatnim przystankiem na Wyspie Południowej było Nelson. Po drodze autobus pokonał między innymi Great Coast Road na terenie Parku Narodowego Paparoa - nowozelandzką, nieco gorszą wersję australijskiej Great Ocean Road (nawet nazwy podobne). Tutaj najciekawsze widokowo miejsce to wyrastające z morza formacje skalne zwane Pancake Rocks&Blowholes, niedaleko wsi Punakaiki. Jeśli natomiast chodzi o Nelson, leży w odległości kilkudziesięciu kilometrów od Parku Narodowego Abel Tasman. Chciałem odwiedzić to miejsce, przejść się jakimś szlakiem, ale za długo spałem :D Wypożyczyłem rower i dotarłem do Mapui oraz dalej do zatoki Ruby Bay o pięknej, turkusowej wodzie. Cena za wypożyczenie roweru niestety z kosmosu (a myślałem, że w Australii było drogo) - 45 NZD. Plus 12 NZD za prom pokonujący wąski przesmyk pomiędzy Rabbit Island i miasteczkiem Mapua.

Na szczycie Mount Ngauruhoe (2291 m n.p.m.) w Parku Narodowym Tongariro
Na szczycie Mount Ngauruhoe (2291 m n.p.m.) w Parku Narodowym Tongariro

Park Narodowy Tongariro - Red Crater
Park Narodowy Tongariro - Red Crater

Hobbiton
Hobbiton

Auckland
Auckland

Moim pierwszym przystankiem na Wyspie Północnej była stolica Nowej Zelandii - Wellington. Spędziłem tam jedną noc i nie żałuję. Miasto nie wyglądało zbyt ciekawie, choć może to mylne pierwsze wrażenie. W dodatku dawno takiej wichury jak tam nie widziałem, więc lepiej było się napić ze współlokatorami piwa w hostelowym barze :) Z Wellington ruszyłem do Taupo. Miasto położeniem nad dużym jeziorem przypomina Queenstown czy Wanakę. Z miejsc wartych zobaczenia w okolicy polecam m.in. Huka Falls - ładne wodospady, idealne do odwiedzenia w razie gorszej pogody (co i ja uczyniłem). Przejście szlaku z centrum Taupo zajmuje ok. 1,5-2 godziny w jedną stronę. Taupo to jednak przede wszystkim niezły punkt wypadowy w Park Narodowy Tongariro - cena shuttle busa w dwie strony to 60-65 NZD. To był również mój główny cel, jednak pogoda nie dopisała, czasu zostało już niewiele i pojechałem dalej - do słynącej ze źródeł geotermalnych i położonej nad kolejnym jeziorem (a jakże :D) miejscowości Rotorua. Oferuje ono w dość bliskiej okolicy również inne atrakcje. Przede wszystkim przepiękne tereny geotermalne Wai-O-Tapu, największe w strefie wulkanicznej Taupo. To istny raj dla oczu. Nie chodzi mi oczywiście o pomniejsze atrakcje, jak bulgoczące baseny błotne czy gejzer, a niesamowite barwy wody - np. zieleni, czerwieni czy żółci. Jest to zasługa różnych minerałów, np. żelaza czy siarki. W okolicy znajdują się również drugie podobne charakterem tereny geotermalne - Waimangu. Podobno jednak gorsze, a wstęp droższy. Warto natomiast w drodze powrotnej zatrzymać się u stóp Rainbow Mountain i podejść w 5-10 minut do ładnego jeziorka wulkanicznego. Cena wycieczki z Taupo do Wai-O-Tapu - 79 NZD (w tym 32,5 NZD za wstęp). Jak się później dowiedziałem, w monopolu który solidarnie podniósł ceny z 70 NZD nie bierze udziału firma Grumpy's, stąd ich wycieczki do Wai-O-Tapu nie kupimy w oficjalnych punktach informacji turystycznej i-Site. Warto zatem sprawdzać ceny na wszelkie możliwe sposoby, również na tutejszym portalu rezerwacyjnym BookMe (działa też w Australii). Czasami można trafić coś tańszego, chociaż akurat w przypadku mojego lotu helikopterem tak nie było i dokonałem rezerwacji w i-Site (żadna prowizja nie jest pobierana, rozliczają to sobie potem sami z usługodawcami). Kolejne atrakcje w pobliżu Rotoruy to miejsca, do których wycieczki miałem zawarte w bilecie - Hobbiton i jaskinie Waitomo. Hobbiton to miejsce stworzone pośród zielonych wzgórz i pastwisk na potrzeby nakręcenia serii filmów "Władca pierścieni". Warte zobaczenia :) Z kolei jaskinie Waitomo to nie tylko ciekawe formy skalne - bardziej znane są z populacji " świecących robaczków". Przez cały pobyt w Rotorui miałem świetną pogodę, jeden dzień wolny, więc nie mogłem zmarnować takiej okazji. Za wszelką cenę :) Wybrałem się do Parku Narodowego Tongariro, cena transportu (z braku innych chętnych) z sufitu - 370 NZD ze wspomnianą firmą Grumpy's. Ale było warto. Według mnie obok Wai-O-Tapu, Tekapo oraz niedostępnych Alp Południowych to najpiękniejsze miejsce w Nowej Zelandii. Przez serce tego wulkanicznego obszaru, z krajobrazami jak z Księżyca i pięknymi barwami jezior czy kraterów, biegnie szlak Tongariro Alpine Crossing. Czas przejścia z Mangatepopo do Ketetahi to ok. 6-8 godzin. Brak powrotu w to samo miejsce może stanowić problem dla osób z własnym autem, ponieważ nikt chyba nie oferuje transportu z mety do punktu startu. Ze szlaku można również odbić na jeden z dwóch okolicznych szczytów - ja się zdecydowałem na wyższy z wulkanów, czyli Mount Ngauruhoe (2291 m n.p.m.). Czas w tą i z powrotem ok. 2-3h, w sumie 8-11h. Mnie to zajęło 7,5h, ponieważ musiałem wrócić o ustalonej godzinie, normalnie jednak bym trochę więcej czasu pokontemplował widoki :D Szlak jest zatłoczony prawie jak polskie Tatry latem, ale nie zmienia to faktu, że to miejsce trzeba zobaczyć :) Moją nowozelandzką przygodę zakończyłem w Auckland - sporej metropolii, z ładnym nabrzeżem i portem/mariną. Fajne miasto, takie tutejsze Sydney. Z ostatnich praktycznych info - z centrum na lotnisko jeździ Skybus, cena 18 NZD. Kierunek Ameryka Południowa :)