Lew morski na Isla Isabela

Po blisko 6 miesiącach wojaży nadszedł czas powrotu :) Zanim jednak przejdę do podsumowania, czas jeszcze na kilka słów o ostatnich 2 tygodniach podróży. Ze stolicy Chile - Santiago, udałem się do Ekwadoru. Moim celem było największe, po stolicy Quito, miasto w tym kraju - Guayaquil. Powód był prosty. Tylko z tych dwóch miast można dostać się bezpośrednio na Wyspy Galapagos. Z Chile do Ekwadoru leciałem, z przesiadką w peruwiańskiej Limie (która swoją drogą wygląda jak Trzeci Świat), kolumbijskimi liniami Avianca. Później korzystałem jeszcze z ich usług wracając z Guayaquil, z przesiadką w Bogocie, do Europy - do Barcelony. Avianca należy do Germana Efromowicza, Żyda z brazylijskim i polskim paszportem. Jak dobrze pamiętam, korzystając z tego, że ma polskie korzenie, wyrobił sobie nasz paszport w momencie, gdy miał ochotę przejąć jakieś europejskie linie lotnicze, a przepisy pozwalały na to tylko inwestorowi z paszportem kraju Unii Europejskiej. Z kolei z Guayaquil na Wyspy Galapagos i z powrotem leciałem liniami LATAM - firmy powstałej kilka lat temu po fuzji chilijskich linii LAN i brazylijskiego przewoźnika TAM. I tak to generalnie w Ameryce Południowej wygląda - rynek jest zdominowany przez dwie dość drogie, jak na tradycyjnych przewoźników lotniczych przystało, linie lotnicze - Avianca i LATAM. Lokalna konkurencja, poza rzeczywiście tanimi liniami Sky Airline w Chile, to zwykle również przewoźnicy tradycyjni (np. Aerolineas Argentinas w Argentynie). Nie ma co jednak narzekać, bo Wyspy Galapagos to miejsce unikalne w skali świata. Warto wydać niemało (ok. 1400 zł. w dwie strony) na bilet lotniczy plus ponieść kolejne wydatki na miejscu - lokalsi "kroją" turystów na każdym kroku. Pierwszy tego typu wydatek czeka już przed wylotem. Trzeba zapłacić 20 USD (walutą w Ekwadorze jest dolar amerykański - przypomniał mi się tu przypadek Czarnogóry, która jednostronnie przyjęła euro jako walutę narodową). Za co jest dokładnie ta opłata - nie do końca wiadomo. Dostaje się jakiś papierek (nazwijmy to "kartą turysty" odwiedzającego Wyspy Galapagos) i przeprowadzana jest dodatkowa kontrola bagażu - co akurat jest zrozumiałe. Po przylocie na Wyspy Galapagos trzeba zapłacić 100 USD opłaty za wstęp do Parku Narodowego obejmującego cały archipelag. Jak to w biednych krajach bywa, Ekwadorczycy płacą kilka dolarów, natomiast dla "białego" turysty jest inny cennik. Najgorsze jest jednak to, że gdy popłynąłem na inną wyspę archipelagu - Isla Isabela, musiałem zapłacić 10 USD. Trudno powiedzieć za co, skoro za wstęp obejmujący cały archipelag płaciłem już po przylocie. Wylądowałem i miałem powrót z lotniska na wyspie Baltra. Poza portem lotniczym nie ma na niej kompletnie nic - od razu jest się transportowanym na sąsiednią Isla Santa Cruz. Najpierw darmowym autobusem do przystani, następnie promem za 1 USD, i dalej do Puerto Ayora. Tu opcje są dwie - autobus za 2 USD lub droga taxi. Na Wyspach Galapagos taksówką jest każdy samochód. I w 99% przypadków jest to pick-up - taki odsetek jest chyba niespotykany nigdzie indziej na świecie :) Autobus dojeżdża do centrum i na przystań w Puerto Ayora. Jeśli jednak jedziemy na lotnisko, już tak prosto nie jest. Odjazd jest z terminala autobusowego na granicy miasteczka, więc trzeba wziąć najpierw taxi za 2 USD.

Opuncje w drodze do Tortuga Bay

Tortuga Bay

Tortuga Bay - liczne czarne skały będące świadectwem tego, ze Wyspy Galapagos to wyspy wulkaniczne

Czarna, morska iguana - gatunek endemiczny, występujący tylko na Wyspach Galapagos (jedyna jaszczurka na świecie żyjąca w środowisku wodnym)

Przechodząc jednak do meritum, czyli tego, co jest do zobaczenia na Wyspach Galapagos - miejsce jest znane z bardzo dużej liczby endemicznych gatunków fauny i flory. Czasami można odnieść wrażenie, jakby się cofnęło w czasie i znalazło w erze przedpotopowej, w epoce dinozaurów. Wystarczy wspomnieć olbrzymie żółwie lądowe, czarne iguany czy gatunek ptaków przypominający prehistoryczne pterodaktyle. Można tu również znaleźć piękne plaże i zatoki. Jeśli więc ktoś nie jest miłośnikiem nurkowania, wydanie "grubych" pieniędzy na powszechnie oferowane tutaj kilkudniowe rejsy to zwykłe marnotrawstwo i strata czasu, ponieważ to co najpiękniejsze jest do zobaczenia na lądzie. Archipelag składa się z większej liczby wysp, ale turystycznie przemieszcza się zwykle między trzema z nich - Isla Santa Cruz, Isla Isabela oraz Isla San Cristobal. Odwiedziłem pierwsze dwie z nich. Powody były trzy: czas, budżet i fakt, że na San Cristobal właściwie nie ma nic, czego nie byłoby na dwóch pozostałych wyspach. Praktycznie na każdej wyspie znajduje się miejsce, gdzie można zobaczyć olbrzymie żółwie lądowe. Najlepszym miejscem jest jednak Rezerwat "El Chato" (wstęp 3 USD) na Isla Santa Cruz - żółwie żyją tutaj nie w zamknięciu, a właściwie na wolności. Pojechałem tam z Puerto Ayora rowerem (20 km w jedną stronę, koszt wypożyczenia roweru to 10 USD za pół dnia) i miałem szczęście spotkać żółwie już po drodze, tuż przy jezdni czy też przechodzące drogę :) Isla Santa Cruz jest pagórkowata, więc lekko nie było - pierwsze 15 km to praktycznie ciągły podjazd do wioski Santa Rosa. Na tym odcinku jest dobrej jakości ścieżka rowerowa. Zjazd z powrotem do Puerto Ayora to sama przyjemność :) Rowerem wybrałem się również na Playa El Garrapatero - trasa podobna charakterem do poprzedniej, dystans również. Jest to z pewnością jedna z najpiękniejszych plaż archipelagu. Za najładniejszą jest chyba uznawana plaża okalająca Tortuga Bay. Jest łatwo dostępna z Puerto Ayora - wiedzie do niej 2,5-kilometrowa ścieżka wśród opuncji. Wstępy na obie plaże są darmowe, są jednak zamykane o 17 ze względu na ochronę przyrody. Podejrzewam, że można wtedy zobaczyć jeszcze więcej tutejszych unikalnych mieszkańców. Jednak nawet w dzień nie jest źle - łatwo spotkać czarne iguany czy też obserwować liczne ptactwo, na czele z brunatnymi pelikanami. Jakoś nie udało mi się natomiast dostrzec głuptaków. Z kolei aby zobaczyć lwy morskie, wystarczy przejść się na jakąkolwiek przystań. Nie widziałem natomiast tutejszych pingwinów - jedynych żyjących w okolicach równika. Po tym, jak zobaczyłem ich setki w Patagonii, już nie miałem "ciśnienia", żeby płacić ok. 150 USD za jakieś jednodniowe rejsy tylko po to, żeby zobaczyć pingwiny. Jeśli chodzi o Isla Isabela, to niedaleko głównego miasteczka - Puerto Villamil, jest jakieś zamknięte ranczo z żółwiami (wyglądało jak hodowla) - w ogóle nie umywa się do Rezerwatu "El Chato". A także praktycznie tuż obok jest jeziorko, nad którym można zobaczyć kilka flamingów. Główną atrakcją wyspy jest jednak krótki, półdniowy trekking na wulkany Sierra Negra i Chico. Koszt trekkingu to 35 USD (w cenie lunchbox i woda). Mnie się udało zapłacić nieco mniej, ponieważ ze spotkaną wcześniej dwójką Polaków (o czym później) zapłaciliśmy 100 USD za trzy osoby. Isla Isabela to wyspa, na której znajduje się kilka wulkanów, a wspomniana Sierra Negra to nie tylko charakterystyczny krajobraz - średnica kaldery to około 10 km. Erupcja tego wulkanu miała miejsce nie tak dawno temu, bo w 2005 roku, i doprowadziła do zapadnięcia się górnej części stożka wulkanicznego.

Żółwie-olbrzymy spotkane przy głównej drodze i scieżce rowerowej na Isla Santa Cruz

Jeden z żółwi w Rezerwacie "El Chato"

To chyba największy (i niewykluczone, ze najstarszy) żółw, jakiego widziałem, choć na zdjęciu tego nie widać

Ten znak drogowy po prostu musi być obecny na Isla Santa Cruz :)

Pomiędzy wyspami kursują łodzie typu speedboat. Cena wynosi 30 USD, choć widziałem niedaleko przystani w Puerto Ayora jedną agencję turystyczną, w której można było kupić bilet za 25 USD. Nie jest to oczywiście koszt całkowity :D W celu dotarcia z bagażem na łódź i odwrotnie podczas wysiadania, trzeba skorzystać z wodnej taksówki - koszt 0,50 USD na Isla Santa Cruz oraz 1 USD na Isla Isabela. Dzięki temu poznałem na Isla Isabela dwóch Polaków - jednemu z nich pożyczyłem parę centów. Panowie Krzysiek i Andrzej (przepraszam za tych Panów :D) co prawda byli w wieku podobnym do moich rodziców, ale nie czułem różnicy wieku :) Poza towarzystwem (również po powrocie na Isla Santa Cruz), były też inne plusy. W trójkę można było znaleźć tańszy nocleg, a Wyspy Galapagos to miejsce bardzo drogie. Kiedy przed przylotem zobaczyłem ceny na Booking.com, stwierdziłem że jest to miejsce gdzie wcześniejsza rezerwacja nie ma najmniejszego sensu i znajdę coś dużo tańszego i lepszego na miejscu. Tak też było - wiele osób nie zna po angielsku ani słowa, i nie korzysta z kanałów internetowych. Zresztą internet na całym archipelagu działa beznadziejnie. Nie wiem jak jest z szukaniem noclegu na miejscu w wysokim sezonie, który swoją drogą trudno powiedzieć z czego wynika. W marcu pogoda była z reguły bardzo dobra, jedynie po południu zwykle przychodził raczej krótki deszcz. Fajną praktyką jest na Wyspach Galapagos (podobnie jak na pustyni Atacama) to, że w każdym hotelu czy pensjonacie w cenie noclegu zawarty jest dostęp do wody z dystrybutora. Wracając do plusów spotkania rodaków - Pan Krzysiek jest w Polsce właścicielem górskiego pensjonatu, czasami również gotuje i zgłosił się na ochotnika jako osoba, która przyrządzi rybę. Tym sposobem mieliśmy świetne jedzenie w ilości i cenie nieosiągalnej w tutejszych restauracjach. Na Isla Isabela kupiliśmy od miejscowych 2 kg świeżego tuńczyka płacąc 7 USD za kilogram, z kolei na Isla Santa Cruz taką samą ilość w cenie 5 USD za kilogram - bezpośrednio w porcie od jakiegoś rybaka tuż po połowie. Tyle o Wyspach Galapagos, natomiast o reszcie Ekwadoru niestety niewiele mogę napisać. Wróciłem na krótko do Guayaquil, więc jedyne co mi się udało zobaczyć, to kawałek tego miasta. Mimo, że Ekwador jest biednym krajem (pewnie gdzieś na poziomie Indonezji), to Guayaquil robi nawet nienajgorsze wrażenie. Nad rzeką zbudowano ładną promenadę (Malecon), warto zobaczyć też tutejszą katedrę i całe mnóstwo żółto-zielonych iguan na skwerze przed Katedrą :) Więcej biedy widzi się dopiero oddalając od centrum - jak np. ja pokonując pieszo odcinek 3 km do hostelu. Jeśli chodzi o transport na lotnisko, z tego co wiem można dojechać metrobusem. Ja akurat tym razem korzystałem z niedrogich tutaj taksówek. Za kurs z hostelu na lotnisko płaciłem ok. 4 USD. Z lotniska do centrum jest drożej - najlepiej ustalić cenę przed kursem, 5 USD to niezła cena. Co do kwestii pieniędzy w Ekwadorze - bankomaty są również na Wyspach Galapagos, ale nie wszędzie. Isla Isabela jest tak nielicznie zamieszkała, że tam bankomatów nie ma. Podobno najlepiej wypłacać gotówkę w bankomatach Banku Pichincha - max kwota jednorazowej wypłaty to 500 USD i bankomat nie pobiera prowizji. Nie mogłem go jednak zlokalizować na lotnisku i wypłaciłem w innym - Banco del Pacifico. Miał ograniczenie jednorazowej wypłaty do 300 USD i pobrał symboliczną prowizję 1,53 USD. Ceny w turystycznych miejscach wcale nie są niskie (piwo również drogie, choć ekwadorski Pilsener całkiem, całkiem; jest sprzedawany również w takich śmiesznych, małych puszkach - wcześniej w Chile widziałem już w nich Coca-Colę, pojemność myślę że poniżej 0,2l), jednak jako że kraj jako taki jest biedny, nie używa się tu właściwie banknotów o wyższych nominałach. Nawet wypłacając 500 USD, dostanie się 25 banknotów o nominałach 20 USD. Poza tym wybierając się np. do Ekwadoru trzeba mieć świadomość, że to nie jest zbyt cywilizowane miejsce. Ja przed wylotem z Guayaquil do Kolumbii i dalej do Europy, chwilę przed boardingiem, miałem okazję przypomnieć sobie programy o Polakach siedzących w ekwadorskich więzieniach za przemyt narkotyków. Zostałem wezwany na dodatkową kontrolę odprawionego bagażu, a idąc tam zobaczyłem nad wejściem tabliczkę "Narco control ...". Po kontroli, tak jak pozostali kontrolowani pasażerowie, musiałem się podpisać na jakiejś liście. Jak wybrano osoby do kontroli, trudno mi na 100% stwierdzić - osoby mające dodatkowo zabezpieczony bagaż (folia, kłódka itp.), obcokrajowcy czy też losowo.

Siesta :)

Zachód Słońca na Isla Isabela

Wulkaniczny krajobraz Isla Isabela - w drodze powrotnej z Wulkanu Chico

Playa El Garrapatero

Po powrocie do Europy spędziłem jeszcze kilka dni w Barcelonie, a już za kilkanaście godzin ponownie będę witał się z Warszawą :) O samej Barcelonie nie ma co się rozpisywać - miejsce raczej dobrze znane, pierwsze na świecie pod względem liczby turystów w ciągu roku. A poza tym - Europa, cywilizacja, prawie jak w domu. To już nie jak podróż dookoła świata :D Miłośnicy futbolu muszą w Barcelonie wybrać się do Muzeum FC Barcelona, w cenie 25 EUR również wejście na stadion Camp Nou. Ma już swoje lata, czeka go modernizacja i daleko mu do naszego Stadionu Narodowego. Tym razem to Europa będzie gonić nas. Poza tym Barcelona to tak znane miejsca jak wzgórze Montjuic i tamtejszy pałac (warto zobaczyć to miejsce również z tarasu widokowego na Placa Espanya), słynny kościół Sagrada Familia, dzielnica Barrio Gotic z katedrą i wąskimi uliczkami, deptak Las Ramblas czy nadmorska Barceloneta. Plus świetne hiszpańskie jedzenie (polecam owoce morza w okolicach Barcelonety - Port Olimpic, np. paella z owocami morza, a na przystawkę ośmiorniczki - w szczególności wyborcom PiS-u, aby mogli poczuć się jak Marek Belka na słynnej kolacji z "afery taśmowej" :D) oczywiście są pewne elementy wspólne z Ameryką Południową, jak np. niektóre dania mięsne czy empanady - pierożki o różnym nadzieniu. Sagrada Familia jest pewnie jednym z wyższych budynków w mieście - dominuje tu niska zabudowa, praktycznie nie ma szklanych wieżowców. Z kolei Las Ramblas czy Barceloneta nawet w marcu są zatłoczone jak zakopiańskie Krupówki latem. Aż boję się pomyśleć, jak to wygląda w szczycie sezonu. Tłumy turystów to z pewnością minus Barcelony, która poza tym jest naprawdę fajnym miastem. Z mniej oczywistych celów turystycznych warto wybrać się pociągiem do Montserrat. Choć i tam jest tłumnie, zwłaszcza w miejscach dostępnych kolejkami. W dodatku na każdym kroku spotykałem Rosjan (ściślej - mówiących po rosyjsku, z czego większość na pewno była Rosjanami). Nie do końca wiem, z czego to wynika. Tylu turystów z Rosji - chyba niekoniecznie. Sankcje, zapaść gospodarcza, ubóstwo większości społeczeństwa. Plus na świecie nie spotyka się prawie w ogóle podróżujących Rosjan. Nowobogaccy, którzy swego czasu zalali Hiszpanię czy Londyn - pewnie w części tak. Tak czy inaczej trudno czuć sympatię do narodu, który jest jednym z najbardziej zindoktrynowanych na świecie i ma władze jakie ma. W przypadku wypadu do Montserrat polecam zakup biletu łączonego za 20,50 EUR - obejmuje podróż tam i z powrotem pociągiem linii R5 z Placa Espanya do Aeri de Montserrat oraz kolejkę linową (lepsze widoki niż z kolei linowo-terenowej z Monastril) na wzgórze ze słynnym klasztorem. Dalej polecam pieszą wycieczkę na Sant Jeroni (1237 m n.p.m.) - widok nie tylko na wszystkie strony świata (Morze Śródziemne, Pireneje), ale też na liczne góry o nietypowych kształtach. Pociąg (linia R2) to również najlepszy środek transportu z dworca Sants na lotnisko El Prat (pomiędzy terminalami jeździ darmowy autobus). Warto po przylocie zakupić za 9,95 EUR kartę T-10, która umożliwia 10-krotny przejazd środkami komunikacji miejskiej - czyli pociągiem z i na lotnisko plus w zależności od potrzeb pewnie metrem po mieście.

Brunatny pelikan - jeden z symboli Wysp Galapagos

Liczne iguany na skwerze przed Katedrą w Guayaquil

Kościół Sagrada Familia - jeden z symboli Barcelony

Montserrat - pod szczytem Sant Jeroni (1237 m n.p.m.)

Jakbym podsumował moją blisko półroczną podróż? Z pewnością gdybym nie pojechał, żałowałbym do końca życia. A tak była to na pewno świetna decyzja, świetny czas (co nie znaczy, że zawsze była sielanka - budżet miałem ograniczony) i mimo różnych ryzyk, jakie się z nią wiązały, absolutnie niczego nie żałuję. Chyba nie będzie przesadą, gdy napiszę, że było to najlepsze pół roku w życiu :) Podsumowując krótko w punktach:
1/ zdrowie - to najważniejsze i szczęśliwie ani razu nie miałem najmniejszych problemów zdrowotnych, wyłączając jednodniowe przeziębienie w Malezji wskutek nadużywania klimatyzacji przez kierowcę autobusu
2/ budżet - przekroczony, ale w dopuszczalnych granicach (10%, czyli 5 tys. zł.). Planowałem wydać 50 tys. zł. Około 1/3 na transport dookoła świata, 2/3 na życie i atrakcje (czyli ok. 200 zł. dziennie przez 180 dni). Generalnie były to dobre założenia, choć oczywiście gdzieś wydałem trochę mniej, a gdzieś trochę więcej. Jakoś się to jednak zbilansowało, a przekroczenie budżetu to raczej efekt tego, że było intensywnie i nie odpuszczałem swoich celów. Wręcz za wszelką cenę, czego efektem niespodziewane wydatki: po ok. 1 tys. zł. za lot helikopterem nad nowozelandzkimi Alpami Południowymi oraz transport z Rotoruy do Parku Narodowego Tongariro czy też wypad na Wyspy Galapagos (2 tys. zł. wydatków więcej).
3/ pieniądze i bagaż - bagażu ani razu linie lotnicze nigdzie nie zapodziały, natomiast jeśli chodzi o pieniądze niestety straciłem ok. 200 USD (mam nadzieję odzyskać od mojego banku na drodze reklamacji) po tym, gdy moja karta debetowa została zeskanowana (podejrzewam, że podczas jednej z wypłat z bankomatu w Indonezji) i użyta pod koniec grudnia do wypłaty gotówki na Filipinach
4/ trochę statystyki :D - odwiedziłem 4 kontynenty, 14 krajów (w przypadku Peru czy Kolumbii mając tam tylko przesiadkę), odbyłem 23 loty samolotem i 4 razy wypożyczałem samochód. Całą resztę trudno byłoby zliczyć :)
5/ Polska vs świat - myślę, że co poniektórzy powinni bardziej docenić w jakim kraju żyją, co mają i stosunkowo niskie ceny w Polsce. Oczywiście w krajach rozwiniętych wciąż poziom życia jest nieco wyższy niż w Polsce (choć to też zależy od miejsca i zawodu - przykładowo porównując takie same stanowiska w Warszawie i Londynie pewnie nieraz okaże się, że po uwzględnieniu poziomu cen w Warszawie żyje się lepiej), ale dużo więcej ludzi na świecie żyje w biedzie, nieraz skrajnej. 
6/ czas - planowałem 6 miesięcy w podróży, wyszło 5,5 miesiąca. I nie tylko budżetowo było to dobre założenie. Fajnie jest podróżować, ale po takim czasie człowieka bardzo mocno ciągnie do kraju, wszystkiego co tam zostawił i swojego jednego, stałego miejsca. Czy w przyszłości zamierzam taki wyjazd powtórzyć? Chyba niekoniecznie (choć never say never :D), natomiast krótsze wyjazdy - jak najbardziej. Teraz czas na powrót do rzeczywistości :)
Widok na słynne Wieże: szczyty Torres del Paine (2850 m n.p.m.)

Chilijska część Patagonii jest niemniej piękna od argentyńskiej. Problem polega tylko na tym, że tam miałem olbrzymie szczęście do pogody, która jest tutaj bardzo zmienna. To trochę tak jak na południu Nowej Zelandii czy na Islandii - nawet latem temperatura raczej nie dochodzi do 20 stopni, a w ciągu jednego dnia można doświadczyć praktycznie czterech pór roku. Podobne doświadczenia zebrałem podczas 5-dniowego (4 noce w namiocie) trekkingu o nazwie W-Trek w Parku Narodowym Torres del Paine. Bywa on nazywany jednym z najpiękniejszych trekkingów świata. Plusem tego miejsca, wynikającym z szerokości geograficznej (Patagonia leży całkiem blisko Antarktydy), jest długi dzień w porze letniej. Nawet na przełomie lutego i marca wyglądało to podobnie, jak podczas najdłuższych letnich dni w Polsce. Wcześniej natomiast, gdy lato się zaczyna, dzień trwa nawet 20 godzin :) Punktem wypadowym na trekking w Torres del Paine jest Puerto Natales. Co mnie nieco zaskoczyło w Chile, będącym najbogatszym krajem kontynentu (gospodarczo są gdzieś na poziomie Polski), to fakt że Puerto Natales czy inne najbardziej turystyczne miejscowości robią kiepskie wrażenie, wręcz momentami wyglądają jak jakieś "dziury". W Puerto Natales potrzebowałem jednak przede wszystkim dwóch innych rzeczy - taniego supermarketu do zakupu jedzenia na kilkudniowy trekking (wodę, jak w większości pasm górskich, można spokojnie pić z potoków) i wypożyczalni sprzętu. Potrzebowałem namiot (4.500 CLP za dzień - 100 peso chilijskich to ponad 60 groszy, z bankomatów przy użyciu zagranicznej karty można wypłacić jednorazowo 200.000 CLP, a prowizje pobierane przez bankomat wynoszą 5.000-6.000 CLP), karimatę (500 CLP / dzień) i duży plecak (4.000 CLP / dzień) - mój obecny już mocno odczuł trudy różnych wyjazdów. Minimalizując kilogramy w plecaku, nie wypożyczyłem kuchenki - w gotowanie nie zamierzałem się bawić, a o wrzątek do zupki błyskawicznej zawsze można kogoś poprosić (czy też w kuchni w schronisku). Poza tym nie mogę powiedzieć złego słowa o mieszkańcach. W miejscowej knajpce, gdy jadłem pizzę i popijałem piwo, wzbudziłem zainteresowanie dwóch starszych panów degustujących miejscowy mocny trunek - pisco, więc oczywiście nie wypadało nie skorzystać z " poczęstunku " :D W Puerto Natales miało miejsce również nieoczekiwane spotkanie. Już kilka razy zdarzało mi się spotkać ponownie w innym miejscu (a nawet kraju) osoby poznane gdzieś wcześniej na mojej drodze. Jednak spotkanie Klaudii, z którą się rozdzieliliśmy w Malezji i za bardzo nie mieliśmy kontaktu, to był lekki szok. Zwłaszcza, że to chyba jedno z ostatnich miejsc na Ziemi, w którym spodziewałbym się ją spotkać.

Widok na Lago Nordenskjoeld z podejścia do schroniska El Chileno

W drodze do schroniska El Chileno

Tęcza nad Lago Nordenskjoeld

Widok na zachodnia cześć Lago Nordenskjoeld - barwa wody, wysepki i krajobraz skojarzyły mi się z Parkiem Narodowym Komodo w Indonezji

Czasami się mówi, że Ameryka Południowa to stosunkowo niedrogi kontynent, jeśli chodzi o podróżowanie. Pomijając już jednak nawet fakt olbrzymich odległości i związanych z tym niemałych kosztów transportu, również ceny w najbardziej turystycznych miejscach są wywindowane i właściwie co roku jest drożej. A i bez tego Argentyna (o czym już pisałem w poprzednim poście), jak i Chile (choć w mniejszym stopniu) nie należą do miejsc tanich. W Parku Narodowym Torres del Paine większe koszty są związane z transportem, wstępem do Parku i niektórymi noclegami. Od tego sezonu, ze względu na rosnącą wciąż liczbę turystów, wprowadzono obowiązek wcześniejszej rezerwacji miejsc noclegowych (schronisko lub pole namiotowe). Na trasie W-Trek strażnicy parkowi sprawdzają rezerwacje tylko czasami, ale już na dłuższej (6-7 dni) trasie O-Trek dookoła masywu Torres del Paine są podobno bardzo skrupulatni. Jeśli o mnie chodzi, dokonałem rezerwacji pól namiotowych nieco ponad 2 tygodnie przed rozpoczęciem trekkingu i był to ostatni moment. Z trudem się udało, moja trasa W-Treku była dość nietypowa ze względu na brak miejsc na trzech polach namiotowych leżących mniej więcej w środku trasy. Generalnie wygląda to tak, że w zachodniej części trasy schroniska i pola namiotowe są obsługiwane przez Vertice Patagonia, w centralnej i wschodniej - przez Fantastico Sur. Turyści mają również do dyspozycji darmowe pola namiotowe CONAF-u (organizacji, która m.in. zarządza parkami narodowymi w Chile), ale podobnie jak z kosmicznie drogimi schroniskami - nie ma szans na wolne miejsce bez rezerwacji z dużym wyprzedzeniem. Rezerwacji dokonuje się przez internet na stronie operatora danego schroniska / pola namiotowego. Ceny miejsc na polach namiotowych są z jednej strony przystępne, z drugiej - nie dostaje się za to nie wiadomo czego - miejsce na rozbicie namiotu oraz dostęp do kuchni i łazienek. Moja trasa wyglądała następująco: jeden nocleg na campingu El Chileno, dwa noclegi na campingu Paine Grande i jeden nocleg na campingu Grey. Campingi Paine Grande i Grey są obsługiwane przez Vertice Patagonia, ceny wynosiły odpowiednio: 6.000 CLP i 5.000 CLP za noc. Z kolei camping El Chileno należy do Fantastico Sur. Ten operator niestety wymaga, aby równolegle z rezerwacja miejsca na namiot wykupić również całodzienne wyżywienie (kolacja, śniadanie i lunch box). Cena była astronomiczna: 55.000 CLP. W dodatku w przypadku rezerwacji przez obcokrajowca, cena jest przeliczana po bardzo niekorzystnym kursie na dolary amerykańskie. Dalej, jakby tego było mało, jedyna akceptowana forma płatności to Paypal - a więc kolejne kilka procent za obsługę transakcji wędruje do tej firmy. Jeśli natomiast chodzi o transport i wstęp, wygląda to następująco. Bilet wstępu do Parku Narodowego Torres del Paine kosztuje 21.000 CLP (podobno ważny 3 dni, jeśli ktoś chciałby robić sobie jednodniowe wycieczki). Jest to cena dla obcokrajowców, Chilijczycy płacą znacznie mniej. Połączenie autobusowe z Puerto Natales do Parku obsługuje kilka firm, ale ceny chyba mają takie same - 15.000 CLP za bilet tam i z powrotem (data powrotu jest otwarta). Kupiłem bilet u przewoźnika Buses Gomez i polecam dlatego, że ma rozkład powrotów dopasowany do rozkładu katamaranu (cena 18.000 CLP) z Paine Grande do Pudeto. Można przejść W-Trek w dowolnym kierunku, ja rozpocząłem od strony wschodniej. Autobusy z Puerto Natales dojeżdżają do miejsca zwanego Laguna Amarga, skąd musiałem jeszcze podjechać minibusem za 3.000 CLP do Hotelu Las Torres - miejsca, gdzie rozpoczyna się szlak do schroniska El Chileno. Z kolei trekking zakończyłem w Paine Grande, skąd jak wspomniałem jedyną drogą dotarcia do autobusu jest rejs katamaranem przez Jezioro Pehoe. Jeśli nasz przewoźnik nie ma rozkładu dopasowanego do rozkładu katamaranu, będziemy jeszcze zmuszeni wydać kilka tysięcy peso chilijskich na podwózkę z przystani Pudeto do Laguny Amarga.

Widok na masyw Cuernos del Paine (2600 m n.p.m.)

Lago Pehoe

Widok na Lodowiec Grey

Widok na Lodowiec Grey podczas powrotu do Paine Grande

Park Narodowy Torres del Paine to z pewnością jeden z piękniejszych i bardziej imponujących zakątków na Ziemi. Niełatwo jednak, jak już napisałem na wstępie, całe to piękno móc zobaczyć wskutek mało przyjaznej pogody. Krótko opisując mój trekking dzień po dniu, wyglądało to następująco. Początek - droga na camping El Chileno, przy słonecznej pogodzie, z pięknymi widokami za plecami na turkusowe Jezioro Nordenskjoeld. Podobnie jak w argentyńskiej części Patagonii, również i tutaj właściwie każde jezioro ma taką barwę. Po południu, już na lekko, ruszyłem zobaczyć z bliska miejsce uważane za najpiękniejsze w tym parku narodowym. Chodzi mianowicie o górskie jeziorko, nad którym górują słynne Wieże - Torres del Paine (2850 m n.p.m.), symbol tego regionu. Ten wypad to było szczęście w nieszczęściu. Tuż przed osiągnięciem celu zrobiło się bardzo wietrznie i rozpętała burza z gradem. Przeczekałem jednak kilkanaście minut i w krótkiej chwili rozpogodzenia zobaczyłem Wieże w całej okazałości :) Zdążyłem zrobić parę zdjęć, gdy zjawił się jeden z rangerów i ze względu na bardzo złe prognozy pogody zamknął szlak. Byłem ostatnią osobą, która tego dnia widziała szczyty Torres del Paine :) Kolejnego dnia czekała mnie długa wędrówka z ciężkim plecakiem z El Chileno do Paine Grande. Zajęło mi to osiem godzin. Pogoda była średnia, choć na szczęście bez większych opadów. Miałem okazję podziwiać piękne widoki na Jeziora Nordenskjoeld, Skoettsberg oraz Pehoe, natomiast gór za wiele nie widziałem. W-Trek w dużej części wiedzie podnóżami gór, na wysokości kilkuset metrów nad poziomem morza. Można się jednak zmęczyć, nawet na płaskich na pierwszy rzut oka odcinkach jest sporo zejść i podejść. W kolejny dzień wybrałem się na lekko z powrotem w środkową część masywu, odbijając przy kempingu Italiano w górę do doliny Valle del Frances. Doszedłem do pierwszego punktu widokowego na Lodowiec Frances na zboczach Paine Grande (3050 m n.p.m.) i zawróciłem - w wyższych partiach widoczność była prawie żadna, widać było jedynie miejscami zarysy imponujących szczytów otaczających Dolinę. Drugiego dnia na campingu Paine Grande spotkałem Niemkę poznaną w hostelu w El Calafate, która na trekking w Parku Narodowym Torres del Paine wybrała się z chilijskim przewodnikiem, będącym również członkiem jej rodziny. Miałem z nim podobnie zabawną sytuację, jak w Puerto Natales. Rozumiem, że dla ogrzania wziął ze sobą w góry butelkę Johnny'ego Walkera, natomiast to że przyszedł z nią pod prysznic było już ciekawe. Degustacji jednak nie można było odmówić :) Później spotkałem go zresztą idąc ulicą w jego rodzinnym mieście - Punta Arenas. Kolejnego dnia, podczas drogi z Paine Grande na camping Grey, pogoda również niezbyt mnie rozpieszczała. Dopiero po południu się wypogodziło, dzięki czemu miałem fajne widoki na Lodowiec Grey z punktu widokowego niedaleko campingu. Można tutaj zdecydować się na dodatkowe atrakcje - popłynąć kajakiem po Jeziorze Grey w kierunku Lodowca Grey (co kompletnie wg mnie nie ma sensu, bo najlepszy widok jest z góry z większej odległości) czy też wybrać się na ice-trekking po lodowcu - z pewnością ciekawe, pytanie czy warte swojej ceny (podobne atrakcje oferowane są w Nowej Zelandii). Również kolejnego dnia rano, pokonując z powrotem trasę do Paine Grande, towarzyszyły mi ładne widoki na Lodowiec i Jezioro Grey, a na końcu Jezioro Pehoe i podczas rejsu katamaranem otoczenie Valle del Frances, którego z bliska nie dane mi było zobaczyć. Generalnie muszę powiedzieć, że po 4 nocach w namiocie w warunkach, które trudno nazwać letnimi mimo kalendarzowego lata, bardzo miło było ponownie zasnąć w ciepłym łóżku :)

Widok z Paine Grande na otoczenie Valle del Frances - masywy Paine Grande (3050 m n.p.m.) oraz Cuernos del Paine (2600 m n.p.m.)

Widok z katamaranu płynącego po Lago Pehoe na otoczenie Valle del Frances - masywy Paine Grande (3050 m n.p.m.) oraz Cuernos del Paine (2600 m n.p.m.)

Pingwiny na Isla Magdalena (1)

Pingwiny na Isla Magdalena (2)

Z Puerto Natales udałem się do Punta Arenas - za bilet autobusowy przewoźnika Buses Fernandez zapłaciłem 7.000 CLP. Punta Arenas to miasto, w którym pożegnałem się z Patagonią. Zanim to jednak nastąpiło, wybrałem się jeszcze na kilkugodzinną wycieczkę na wyspę Isla Magdalena. Bardzo mi na tym zależało, ponieważ jest to miejsce, gdzie można oglądać na wolności pingwiny magellańskie. Jest to olbrzymia kolonia - 56-58 tys. par, spacerując wyznaczoną ścieżką po wyspie, widzi się właściwie jednego pingwina na drugim :) Przybywają one na Isla Magdalena (powierzchnia 85 ha) we wrześniu, aby złożyć jaja, i pozostają na niej do kwietnia. Samo położenie Isla Magdalena również jest ciekawe - razem z mniejszą Isla Marta (znana z kolei z lwów morskich, powierzchnia 12 ha) są najbardziej wysuniętymi na wschód wyspami w Cieśninie Magellana. I co by nie było - te wyspy, jak i cała Patagonia, to i tak kraniec świata :) Cena wycieczki na Isla Magdalena z firmą Comapa wynosi 40.000 CLP. Na własną rękę trzeba dotrzeć na przystań Tres Puentes - z tym jednak nie ma problemu. Za 450 CLP można dojechać tam collectivo nr 15 z centrum. Collectivo to samochód osobowy, współdzieli się przejazd z innymi pasażerami - zasady jak w autobusie. Z Patagonii ruszyłem w cieplejsze klimaty na północ. Podobnie jak w przypadku Argentyny, początkowo miałem zamiar poruszać się autobusami również na dużych odległościach. Ostatecznie jednak zrezygnowałem. Chile to kraj długi na 4,3 tys. km i bardzo wąski - w najwęższym miejscu ma zaledwie 90 km. Z Punta Arenas (koszt transferu minibusem na lotnisko to kilka tysięcy peso chilijskich) z tego co się orientuję nawet nie ma bezpośredniego połączenia autobusowego ze stolicą - Santiago. Trzeba jechać przez Argentynę, zdaje się że przez San Carlos de Bariloche. W dodatku do korzystaniu z transportu lotniczego w Chile zachęca obecność na tamtym rynku linii Sky Airline. Niby nie są to tanie linie (generalnie w Ameryce Południowej nie ma przewoźników low-costowych), ale prawie wszystko w praktyce tak wygląda. Bardzo atrakcyjne ceny biletów, niski komfort podróży (fotele, miejsce na nogi, brak darmowego poczęstunku). Jedyna różnica to bagaż nadawany w cenie biletu. Santiago od razu zrobiło na mnie lepsze wrażenie niż Buenos Aires, widać że Chile to trochę zamożniejszy kraj niż Argentyna. Nie różni się jedynie liczbą bezpańskich psów - wygląda to na znak rozpoznawczy całej Ameryki Południowej, włącznie z odległymi miasteczkami w Patagonii czy na Atacamie. Nie zabawiłem tam jednak długo, ponieważ kolejnego dnia miałem lot liniami Sky Airline do Calamy - najbliższego lotniska w przypadku wypadu na pustynię Atacama. Jeśli ktoś bardzo chce zaoszczędzić, może sprawdzić ceny wcale nietanich biletów autobusowych (na przykład na stronie przewoźnika Tur-Bus) - podróż jednak trwa 24 godziny, a trafiając na bardzo tanie bilety lotnicze może się okazać, że oszczędność będzie żadna. Na Atacamie jest i polski akcent - są tam spore pokłady miedzi, niedaleko Calamy położona jest Sierra Gorda. Kilka lat temu, dzięki wielomiliardowej inwestycji, dostęp do chilijskich złóż uzyskał KGHM, co obecnie z powodu m.in. niskich cen miedzi odbija mu się czkawką. Do Santiago wróciłem po kilku dniach, aby stamtąd kontynuować moją podróż. Z lotniska do centrum najlepiej dostać się autobusem Centropuerto - jego ostatni przystanek znajduje się przy stacji metra Los Heroes. Cena wynosi 1.700 CLP, w przypadku biletu tam i z powrotem - 3.000 CLP. Za pierwszym razem skorzystałem z transferu minibusem do hostelu w centrum - cena u przewoźnika Delfos 6.900 CLP. W Santiago warto zrobić sobie jednodniową, pieszą wycieczkę po mieście. Rozpocząć najlepiej od Plaza de Armas, gdzie znajduje się kilka najładniejszych i najstarszych budynków w mieście - m.in. Katedra. Santiago jest jednak co jakiś czas nawiedzane przez trzęsienia ziemi, więc najstarsze oznacza tutaj nie pochodzące z dawnych czasów kolonialnych, a z XIX i XX wieku. Dalej warto zobaczyć m.in. dawny budynek Kongresu, budynek Sądu Najwyższego czy Palacio La Moneda. Idąc dalej za punkt końcowy warto obrać Wzgórze św. Krzysztofa (Cerro San Cristobal), z którego roztacza się świetny widok na miasto otoczone przez Andy. Na szczycie (leniwi mogą wjechać kolejką) znajduje się także sanktuarium z dużą figurą Matki Boskiej na szczycie, a także polski akcent - niewielki pomnik Jana Pawła II. W drodze na Wzgórze św. Krzysztofa mija się kilka godnych uwagi miejsc - niższe od niego Cerro Santa Lucia, elegancką dzielnicę Lastarria czy Park Forestal. Generalnie czy to Santiago wśród dużych metropolii, czy Chile jako kraj, są uważane za miejsca bezpieczne na tle innych w Ameryce Południowej. Jeśli chodzi o kuchnię, to wśród najsmaczniejszych potraw jest wiele elementów wspólnych z kuchnią argentyńską - bardzo dobre pizza czy lasagne dzięki wpływom kuchni włoskiej, czy też różne rodzaje mięsa - niekoniecznie musi to być stek znany pod nazwą "milanesa", może być podane również np. w burgerze z pomidorami, awokado i majonezem (i nosić nazwę " Italiano" :D).

Valle de la Luna

Valle de la Luna krótko przed zachodem Słońca

Widok z Pukara de Quitor, w dole Valle de la Muerte

Nad laguną sąsiadująca z Lagunami Cejar i Piedras

Atacama to jedno z najbardziej suchych miejsc na Ziemi. W niektórych miejscach nie zanotowano tam opadów od kilkuset lat. Występuje na niej miejscami roślinność taka jak np. kaktusy czy niskie krzewy. W pierwszej chwili krajobrazy skojarzyły mi się z Omanem czy też z sąsiednia Boliwią, jaką pamiętam z jednego z nowszych filmów z Jamesem Bondem - "Quantum of Solace". Jest to jednak nie byle jaka pustynia. Co czyni ją niezwykłą, to występujące tam dzięki dużemu zasoleniu nieziemskie krajobrazy, piękne laguny i sięgające 6000 m n.p.m. andyjskie, pokryte śniegiem wulkany górujące nad pustynią. Niepowtarzalny jest krajobraz, kiedy jedzie się przez pustynię jakby pokrytą śniegiem (a to przecież sól) i widzi się wokół szczyty, których biel to już prawdziwy śnieg :) Głównym turystycznym miasteczkiem jest San Pedro de Atacama - położone na wysokości ok. 2500 m n.p.m. Z lotniska w Calamie wszyscy przewoźnicy oferują transfer za 12.000 CLP (lub 20.000 CLP w przypadku zakupu biletu tam i z powrotem). Warto jednak podejść do ostatniego okienka przewoźnika Tour Magic. Nie jest to transfer do hostelu/hotelu, a zwykły autobus mający przystanek w terminalu autobusowym w San Pedro de Atacama, ale kosztuje 8.000 CLP (14.000 CLP bilet tam i z powrotem). Spędziłem tam cztery dni i wykorzystałem je na jednodniowe wycieczki. Dwukrotnie wynająłem rower - cena 4.000 CLP za 6 godzin. Wybrałem się na rowerze do Pukara de Quitor oraz Valle de la Luna (Dolina Księżycowa - tu podobno Amerykanie nakręcili lądowanie na Księżycu ;)). Wstęp do każdego z tych miejsc kosztuje 3.000 CLP. Pukara de Quitor to ruiny twierdzy na wzgórzach górujących nad San Pedro de Atacama. Oferuje ładny widok zarówno na odległe, ośnieżone wulkany, jak i leżącą tuż obok w dole Valle de la Muerte (Dolinę Śmierci). Tam również można się wybrać rowerem, zabierając ze sobą deskę do sandboardingu - kto powiedział, że snowboard nie może mieć swojego odpowiednika na piasku :) Miejscem, które jest "must see" w tej okolicy, jest jednak Valle de la Luna. Już w dzień robi duże wrażenie - formacje skalne i duża część powierzchni pokryta solą. O zachodzie Słońca wygląda natomiast nieziemsko - najlepiej podziwiać go z punktu widokowego przy pierwszym parkingu, w nazwie ma coś z wydmami :D Chyba niemniej piękny zachód Słońca miałem okazję podziwiać nad Laguną Tebenquiche, popijając chilijski koktajl - pisco sour. Był to ostatni punkt wycieczki, która obejmowała też wizytę nad Ojos del Salar oraz leżącymi obok siebie Lagunami Cejar, Piedras i Luna, która była najpiękniejsza. Cena wycieczki 15.000 CLP (w tym przekąski i pisco sour), ale dodatkowo jeszcze niemało za wstępy: 2.000 CLP w przypadku Laguny Tebenquiche oraz aż 15.000 CLP w przypadku Lagun Cejar, Piedras i Luna - cena jest chyba tak wywindowana ze względu na to, że ludzie przyjeżdżają tam zażyć kąpieli, która ma zdrowotne właściwości. Ostatnim miejscem, w które się wybrałem na jednodniowy trip, była Valle del Arcoiris (Dolina Tęczowa) - cena wycieczki 21.000 CLP (w tym śniadanie) plus 3.000 CLP za wstęp. Miejsce to robi wrażenie dzięki różnokolorowym (biel, żółć, pomarańcz, czerwień, zieleń) skałom okalającym Dolinę. Po drodze można zobaczyć też lamy, m.in. guanako andyjskie. To takie tutejsze wielbłądy :) Jeśli stado ma właściciela, to jest ciekawie oznaczone - wstążkami o kolorach, które określiłbym "indiańskimi". Generalnie jeśli chodzi o ceny wycieczek z San Pedro de Atacama - są do negocjacji, trzeba się targować jak w Azji. Co na pewno warto rozważyć będąc dłużej w tej okolicy, to wypad do Boliwii na Salar de Uyuni - wielką pustynię solną na wysokości ponad 4000 m n.p.m. Na zdjęciach robi naprawdę spore wrażenie. Z kolei mianem trzeciego cudu Chile (obok Patagonii i Atacama) można na pewno określić leżącą w całkowitym odosobnieniu na Pacyfiku, kilka tysięcy kilometrów od najbliższego lądu, Wyspę Wielkanocną. Zostanie na kolejny raz :)

Zachód Słońca nad Laguna Tebenquiche

W drodze do Valle del Arcoiris

Valle del Arcoiris

Plaza de Armas w Santiago - widok na Katedrę